Wiele lat temu spotkałem w Pradze Josefa Masopusta. Ten fenomenalny piłkarz już po wywiadzie powiedział: "A wie pan, był w Polsce jeden zawodnik, który mógł grać w każdym klubie świata, również w Realu. Nazywał się Lucjan Brychczy". "Kici" był bowiem w tym czasie nieco niedoceniany. Jeśli można było mówić o kulcie jednostki wśród kibiców Legii Warszawa, to dotyczył on jedynie Kazimierza Deyny. Gdy rozmawiałem z Brychczym 10 lat temu opowiadał, że lubi czasem skoczyć do Hali Mirowskiej, gdzie jest rozpoznawalny. Może to trochę i próżne, ale przecież zasłużył na tę rozpoznawalność. A poza tym Hala Mirowska znajduje się kilkaset metrów od jego domu.
Dopiero w ostatniej dekadzie fani zaczęli dostrzegać, że mają jeszcze jeden symbol, nie tylko Deynę. Skromny, cichy facet, dojeżdżający do pracy ze swojego domu w centrum, autobusem numer 171. Brychczy, jeden z największych polskich piłkarzy, skończył w czwartek 85 lat. To piłkarz, od którego zaczęła się właściwie Legia Warszawa jako ważny klub na mapie Polski. Z Brychczym Legia odnosiła swoje największe sukcesy. Piłkarzem, trenerem, asystentem trenera. Przyszedł do klubu w 1954 roku i został do dzisiaj.
Niedługo po rozmowie z Masopustem spotkałem pana Lucjana na stadionie Legii i przekazałem mu pozdrowienia oraz opinię wielkiego czeskiego reżysera gry. Odniosłem wrażenie, że słowa te sprawiły mu wielką satysfakcję. Ale tak naprawdę zaznaczył, że na Real nie miał szans.
ZOBACZ WIDEO El. Euro 2020. Polska - Izrael. Efektowna wygrana przysłoniła mankamenty kadry? "Nie chwalmy piłkarzy za bardzo"
- Pan sobie nie żartuje. Nigdy nie mogłem grać w Realu, bo wtedy nie było sensu nawet marzyć o wyjeździe… No, pomarzyć to może było można. Tylko po cichu. Faktem jest, że prezesi Realu coś tam mówili, że podoba im się moja technika i chętnie by mnie widzieli. Słabszym punktem Hiszpanów był prawy łącznik Canario i miałem zająć jego miejsce… Wyszło z tego to, że w 1959 r. w Chorzowie graliśmy w eliminacjach mistrzostw Europy z Hiszpanią. Przegraliśmy 2:4, ale techniką im nie ustępowaliśmy. Ja wtedy zdobyłem taką bramkę jak Di Stefano, przerzuciłem nad obrońcą i strzeliłem. I szczerze mówiąc, do tej pory się zastanawiam, jak to wpadło. Ale mojej bezpośredniej rozmowy z kimś z Realu nigdy nie było - powiedział.
ZOBACZ: Ernest Pohl - król Warszawy, bóg Zabrza
Pewne jest, że Brychczy, gdyby mógł, grałby poza Polską. Nawet sam Sepp Herberger przyznał, że widziałby go w mocnym niemieckim klubie. Ale było jak było.
Brychczy sam o sobie mówił, że pochodzi z tradycyjnej śląskiej rodziny, gdzie ojciec był urzędnikiem, a matka zajmowała się domem. Jako dzieciak Lucjan, mieszkający w Łabędach, zapisał się do sekcji bokserskiej. Niski, barczysty chłopaczek szybko robił postępy i był na tyle dobry, że został nawet wytypowany do walki pokazowej. Ale dowiedział się o tym ojciec i zabronił dzieciakowi kontynuowania kariery. Boks, jak powiedział, to sport niebezpieczny i ogłupiający. Trudno powiedzieć czy miał rację, pewne jest, że ojciec pana Lucjana miał wielki wkład w rozwój polskiej piłki nożnej. Chłopak przerzucił się na piłkę.
Drugą wielką przysługę, tym razem Legii, wyświadczyli działacze i trenerzy Ruchu Chorzów. Zaprosili co prawda Lucjana na testy, ale dali mu za duże buty i nie uznali chłopca za godnego dalszego zainteresowania.
- A inne śląskie kluby? Blisko był Piast Gliwice. Grałem wtedy w Łabędach, gdzie trenerem był Karol Dziwisz. Był on też szkoleniowcem w śląskim ZPN. Powołał mnie do reprezentacji Śląska na mecz z Krakowem. Akurat wtedy na stadionie Ruchu był finisz etapu Wyścigu Pokoju i przy okazji wielki festyn. Graliśmy przed przyjazdem kolarzy, więc trybuny były pełne. Wygraliśmy 3:2, a ja strzeliłem 2 gole. I się zaczęło. Wróciłem z tego meczu i zaraz zgłosili się działacze Piasta, którzy chcieli budować wielki zespół. Niestety dla nich wypatrzył mnie też Janosz Steiner, trener CWKS. I wziął do wojska - opowiadał Brychczy.
ZOBACZ: Włodzimierz Smolarek - prosty chłopak, który został legendą futbolu
I w tym momencie zaczęła się jedna z największych karier polskiego futbolu. W stolicy tworzono wielki klub, który zresztą bazował na Ślązakach. Ernest Pohl, Edmund Kowal i Lucjan Brychczy demolowali każdą obronę w Polsce. Zgodnie z zaleceniami trenera Janosa Steinera.
- Mówił trochę po niemiecku, trochę po węgiersku, trochę po polsku. Taktyka według Steinera była taka: "Epin, Kici, pikum pakum, Ernest szus, eins nul CWKS". A więc: "Kowal podaje do Brychczego, on do Ernesta Pola, który strzela, i Legia prowadzi 1:0" - wspominał Brychczy. Przy swoim niewielkim wzroście był jednocześnie wybitny technicznie. Zresztą nawet gdy miał70 lat potrafił na treningu, dla zabawy, ośmieszać młodych zawodników.
Dwaj pierwsi wrócili na Śląsk, "Kici" został. Razem z żoną, choć na początku nie było to takie oczywiste.
- Poznaliśmy się, jak ja byłem w szkole średniej, a ona w podstawówce. Przed moim wyjazdem do Warszawy zaręczyliśmy się. Po roku wzięliśmy ślub, ale ja mieszkałem w Warszawie, a Małgosia została na Śląsku. Wiedziała, że miałem po dwóch latach wrócić. Ale w Legii dali mi stopień oficerski, zostałem chorążym i dostałem mieszkanie. Żona o tym nie wiedziała, nie miałem pojęcia, jak jej to powiedzieć. Ale przyjechał kiedyś do nas pułkownik Malczewski i się wygadał… Zapytał, co ona na Śląsku jeszcze robi, skoro ja mam mieszkanie w Warszawie. No i zaczęło się. Ona na to, że nie chce słyszeć o przeprowadzce, zostaje na Śląsku. Była z nią ciężka przeprawa, jeździłem ze Śląska do Warszawy i z powrotem. W końcu powiedziałem w CWKS-ie, że dłużej nie dam rady, muszę zrezygnować, bo żona nie daje się przekonać. Wtedy jeden z oficerów wyższych rangą wpadł na oryginalny pomysł. Powiedział: "Niczym się nie przejmujcie, jak będzie trzeba, załatwimy wam rozwód" -powiedział.
Koniec końców, żonę udało się przekonać. Z czasem doszło do tego, że Brychczy chciał wracać na Śląsk ale żona nie chciała o tym słyszeć.
Drugi wielki moment w historii Legii zaczyna się wraz z przyjściem trenera Jaroslava Vejvody. Był to trudny czas dla Brychczego, który został odsunięty od drużyny.
- Miałem już 32 lata i w sumie nie chciało mi się za bardzo wysilać. Wykonywałem ćwiczenia od niechcenia. I Jaroslav Vejvoda powiedział, żebym zszedł z boiska. A trzeba przyznać, że to był stary lis, o futbolu wiedział tyle, co rzadko który trener. I przyznam, że mnie zaszokował. Nie tylko mnie, wszystkich, bo byłem wtedy nietykalny. Ale zaraz dodał, żebym poczekał na niego. I po treningu zaczął mi tłumaczyć, żebym jeszcze nie odpuszczał, że jestem bardzo ważny, mam wspaniałą technikę, mogę młodych chłopaków wiele nauczyć. I dzięki niemu grałem jeszcze 5 lat. Gdyby był to krajowy trener, to pewnie powiedziałby: "Dobra, stary, nie ma co się męczyć, do widzenia". Ale Vejvoda to był wspaniały psycholog i świetnie znał się na piłce. Zresztą, to dzięki niemu Polska miała Deynę, który przecież został ściągnięty jako napastnik - opowiadał pan Lucjan.
Nie tylko został, ale też prowadził drużynę, razem z Deyną, do półfinału Pucharu Mistrzów. To do dziś największe osiągnięcie warszawskiej Legii. Zakończył karierę piłkarską w 1972 roku, a więc tuż przed erą wielkich sukcesów polskiej piłki. Jest więc jednym z przedstawicieli - w pewnym sensie - straconego pokolenia. Choć ma przecież na koncie 58 meczów w reprezentacji Polski .
W Legii Warszawa został na zawsze, w roli pierwszego trenera, trenera młodzieży, trenera asystenta czy to trenera tymczasowego. Dziś ma 85 lat i nie ma chyba w Polsce wielu piłkarzy, którzy tak jak on mieli status postaci kultowej.