Konrad Witkowski
Poznań, czwartek 10 maja. Nenad Bjelica prowadził poranny trening pierwszej drużyny Lecha, jak każdego dnia. Nie był to jednak dzień jak każdy. Po skończeniu zajęć Chorwat udał się do szefów klubu, od których usłyszał "dovidenja". To efekt wydarzeń sprzed kilkunastu godzin: poniesionej w fatalnym stylu domowej porażki z Jagiellonią Białystok. Ten mecz w praktyce przekreślił szanse Kolejorza na mistrzostwo Polski. Tytuł, który miał być zwieńczeniem prawie dwuletniej pracy Bjelicy w stolicy Wielkopolski.
46-letni szkoleniowiec prawdopodobnie zachowałby posadę do końca sezonu. Miał jednak pecha, gdyż rzadko pojawiający się na meczach Jacek Rutkowski akurat w ten środowy wieczór gościł na trybunach stadionu przy Bułgarskiej. Właściciel klubu był zdegustowany postawą drużyny, co przesądziło o natychmiastowej dymisji Bjelicy. Wraz z pierwszym trenerem Lecha opuściła także austriacka część sztabu szkoleniowego: asystent Rene Poms oraz odpowiedzialny za przygotowanie fizyczne dr Martin Mayer.
Mistrz autopromocji
Zwolnienie trenera nie przypadło do gustu piłkarzom, którzy do końca stali murem za Bjelicą. Głos szatni był zdecydowany i postulował pozostawienie Chorwata na stanowisku. Rada drużyny nawet udała się w tym celu do gabinetu prezesa, jednak nic nie wskórała. Klamka zapadła.
Podczas trwającej dokładnie 619 dni kadencji Nenada Bjelicy w Kolejorzu nie brakowało trudnych momentów. Kilka razy było na tyle gorąco, że odejście trenera wydawało się całkiem realne. Choćby po zakończeniu ubiegłego sezonu czy na przełomie lutego i marca bieżącego roku, gdy Lech roztrwonił znaczną przewagę punktową nad Legią Warszawa. Dopóki jednak istniała szansa na wywalczenie mistrzostwa 2018, Bjelica trwał na stanowisku. Nie bez znaczenia były tutaj umiejętności autopromocji chorwackiego szkoleniowca, który na samym początku pracy przy Bułgarskiej wypracował sobie duży kredyt zaufania. Okazał się mistrzem w kreowaniu własnego wizerunku.
Robił dobre wrażenie w kontaktach z mediami, na konferencjach prasowych unikał prawienia banałów. Zaimponował błyskawicznymi postępami w nauce języka polskiego, posługując się nim po zaledwie kilku miesiącach pobytu w nowym kraju. - Bardzo mi się to podobało u trenera Bjelicy. Po krótkim czasie można było z nim porozmawiać po polsku. A przecież w naszym kraju pracuje wielu trenerów, którzy niekoniecznie chcą posługiwać się naszym językiem - podkreśla Robert Podoliński. - Sprawiał wrażenie bardzo konkretnego faceta. Niestety wyniki, które osiągnął, nikogo w klubie nie satysfakcjonowały - dodaje były szkoleniowiec między innymi Cracovii oraz Podbeskidzia Bielsko-Biała.
Bjelica potrafił oczarować tłumy. Szybko zyskał przychylność trybun, co w Poznaniu ma szczególne znaczenie. Kilkoma gestami przekonał do siebie fanów. Wystarczy przypomnieć mecz przeciwko Lechii Gdańsk z sezonu 2016-17, gdy w przerwie pędził w kierunku Sławomira Peszki, który - jego zdaniem - na boisku nie zachował się fair w stosunku do byłego klubu. W pewnym momencie stał się wręcz idolem sympatyków Lecha, porównywanym pod względem popularności do Wojciecha Łazarka oraz Czesława Michniewicza.
Kibice wyrażali wiarę w Bjelicę transparentami z hasłami wypisanymi w ojczystym języku trenera i to nie tylko podczas meczów, ale także treningów. Zaufanie do Chorwata nie słabło nawet wtedy, kiedy drużyna spisywała się poniżej oczekiwań. Szkoleniowiec wyznaczył nowy trend w relacjach z publicznością, dziękując razem z piłkarzami za doping po każdym spotkaniu. Nie zrobił tego jednak po feralnym meczu z Jagiellonią: wtedy odwrócił się na pięcie i zniknął gdzieś na stadionowych korytarzach. Jak się wkrótce okazało, było to jego pożegnanie z ławką trenerską na tym stadionie.
Dobry trener, ale bez wyników
Na przestrzeni zaledwie kilku tygodni Bjelica i jego drużyna przeżyli ekstremalny zjazd od roli głównych faworytów Lotto Ekstraklasy do największych przegranych sezonu. Jeszcze na początku kwietnia, po 30 kolejce rozgrywek, Lech rozdawał karty w lidze: był liderem tabeli, mając w perspektywie mecze u siebie z Legią i Jagiellonią. To, co wtedy uchodziło za wielki atut Kolejorza, stało się przekleństwem. Serią porażek na własnym boisku Lech w spektakularny sposób sam wykluczył się z walki o tytuł mistrzowski.
- W rundzie finałowej drużyna nie wyglądała, jakby grała "na śmierć i życie". Lech walczył na niby i to uważam za największy problem. Nie ma co mówić o jakiejkolwiek presji wyniku. Dla mnie to śmieszne. W tym sporcie presja zawsze była, jest i będzie. Piłkarz musi się z tym pogodzić, wybierając taki zawód. Przychodzący na stadion kibice oczekują od drużyny pełnego zaangażowania - mówi Czesław Jakołcewicz. - Kłopotem Lecha mogła być atmosfera na finiszu sezonu. Gdyby nastroje w szatni, jak i całym klubie, były odpowiednie, nie doszłoby do tej serii porażek na swoim stadionie. W zespole musiał pojawić się jakiś podział. U zawodników widoczny był brak determinacji - dodaje były piłkarz i trener Kolejorza.
Za kadencji Bjelicy w gablocie poznańskiego klubu nie pojawiło się ani jedno nowe trofeum. Ten fakt determinuje ocenę pracy Chorwata, który w ciągu 20 miesięcy z silną jak na polskie warunki drużyną nie potrafił odnieść sukcesu. I to przy niezbyt wymagającej konkurencji, bo Legii oraz Jagiellonii w dwóch ostatnich sezonach bardzo daleko było do miana zespołów nie do pokonania. - Trener nie zrealizował żadnej z przedsezonowych zapowiedzi. Fajnie się wypowiadał, ale to były czcze słowa. Mydlił oczy kibicom, powtarzając, że wierzy w piłkarzy. Co z tego wyszło? Wyników brak. Były przebłyski w postaci pojedynczych zwycięstw, ale to za mało. Stracił niesamowitą szansę na zdobycie mistrzostwa Polski. Bjelica nie dotrzymał słowa - podkreśla Jakołcewicz.
- Początek pracy trenera Bjelicy był całkiem udany, wtedy gra Lecha mogła się podobać. Potem jednak coś się zacięło. W poczynaniach zespołu brakowało swobody, nie widziałem też wypracowanego stylu. Przede wszystkim w meczach z teoretycznie słabszymi rywalami, kiedy Kolejorz powinien przeważać i dyktować swoje warunki. Tymczasem jego gra toczyła się od przypadku do przypadku. Właśnie dlatego drużyna tak często gubiła punkty - zauważa Bartosz Bosacki. - Dokonań trenera nie oceniam pozytywnie, ale z drugiej strony nie chcę wygłaszać jednoznacznie negatywnych sądów. Na podstawie opinii chłopaków grających w Lechu mogę powiedzieć, że oni byli z tej współpracy zadowoleni - dodaje były reprezentant Polski.
Lech Bjelicy zawodził w kluczowych momentach. Przegrany finał Pucharu Polski z Arką Gdynia był symbolem nieudolności drużyny, ale kłopot dotyczył także rozgrywek ligowych. Prowadzony przez niego Kolejorz zdołał wygrać tylko 1/4 spotkań z najgroźniejszymi rywalami w Lotto Ekstraklasie. Z Legią mierzył się pięciokrotnie i odniósł zaledwie jedno zwycięstwo. Również Jagiellonię udało mu się pokonać tylko raz na pięć prób. Były to wygrane tyle efektowne (3:0 i 5:1), co w ostatecznym rozrachunku bezwartościowe.
Chorwacki szkoleniowiec często powtarzał, że jego zespół nie potrzebuje współpracy z psychologiem, bo to on sam musi być dla piłkarzy specjalistą w tej dziedzinie. Tymczasem w decydujących chwilach to Bjelica tracił kontrolę: doszukiwał się spisków, zarzucał poznańskim dziennikarzom, że nie pomagają jego drużynie, wybuchał przed kamerami ("To je circus!"). Dwukrotnie zarządzał ciszę medialną, aby zawodnicy w pełni skupili się na grze w końcowej fazie sezonu. Boisko pokazało, że to raczej nie w udzielaniu wywiadów tkwił problem.
Krótkie bezrobocie
Trzeba Bjelicy oddać, że za jego kadencji świetnie rozwinął się Robert Gumny. W ostatnich tygodniach pracy Chorwat postawił też na Kamila Jóźwiaka, który odpłacił się bardzo dobrą postawą: w rundzie finałowej zakończonego właśnie sezonu 20-letni skrzydłowy zdecydowanie wyróżniał się na tle kolegów. Szansę na zaistnienie w pierwszej drużynie dostał także 18-letni Tymoteusz Klupś.
Czy to jednak wystarczająco dużo, jak na klub chwalący się najlepszą akademią w Polsce? - Mam problem z oceną wprowadzania wychowanków przez Bjelicę. Dał szansę młodzieży, ale w momencie, gdy 7-8 bardziej doświadczonych zawodników było kontuzjowanych. Grali głównie piłkarze z zagranicznego zaciągu. Tymczasem nagle pojawia się młody Klupś i w meczu z Wisłą Kraków należy do najlepszych na boisku - twierdzi Bosacki.
Zmiana trenera wiąże się z przewietrzeniem poznańskiej szatni. Do letniej rewolucji kadrowej raczej nie dojdzie, jednak kilku faworytów Bjelicy pożegna się z Lechem. Klub na pewno nie skorzysta z opcji wykupienia Mario Situma, wobec czego pomocnik wróci do ojczyzny. Przygodę w Kolejorzu zakończy także wypożyczony napastnik Ołeksij Chobłenko. Niepewna jest przyszłość Nikoli Vujadinovicia, a nawet Emira Dilavera (choć jego kontrakt obowiązuje jeszcze przez trzy lata). Darko Jevtić trafił do Poznania długo przed Bjelicą, ale prawdopodobnie opuści go niewiele później niż chorwacki trener.
Mimo fiaska projektu w stolicy Wielkopolski Nenad Bjelica nie narzekał na brak zainteresowania. Już kilka godzin po ogłoszeniu dymisji 46-latek odbierał telefony z ofertami pracy. Kontaktował się z nim jeden z klubów hiszpańskich, a także Dinamo Zagrzeb. Mistrzowie Chorwacji ponownie odezwali się do Bjelicy, którego kusili już od ponad roku. Tym razem skutecznie. Trener podpisał kontrakt z nowym pracodawcą szybciej, niż Lech znalazł jego następcę. Z zawodowego punktu widzenia wykonał majstersztyk: stracił szansę na tytuł w Polsce, a i tak może myśleć o udziale w eliminacjach Champions League.
ZOBACZ WIDEO Selekcjoner zaskoczył pierwszego dnia zgrupowania. Kołodziejczyk: Nawałka potrafi grać mediami