Przez całe spotkanie podopieczni Jana Urbana męczyli się niemiłosiernie z bardzo osłabionym ŁKS-em Łódź. Legia grała schematycznie i nie potrafiła poważnie zagrozić bramce Bogusława Wyparły. Nawet gdy już dochodziła do strzeleckich okazji, jej piłkarzom brakowało precyzji.
Do tego wszystkiego również łodzianie mieli swoje szanse. Przez całe spotkanie bronili się bardzo dobrze i wydawało się, że Legia nie wykorzysta potknięcia Wisły Kraków (a jak się później okazało również Lecha). Tymczasem już w doliczonym czasie gry warszawiacy zdobyli zwycięskiego gola. Z rzutu rożnego dośrodkowywał Maciej Iwański, a w zamieszaniu w polu karnym, piłkę do własnej bramki skierował Robert Sierant.
Z pewnością w sobotę nie brakowało tych, którzy zwątpili w końcowy sukces, bowiem Legia rzadko zdobywa punkty po bramkach zdobytych w końcówkach. Tym razem gra do samego końca się opłaciła. - Mam nadzieje, że to też będzie dla nas bodziec motywacyjny, że grając do końca można wiele zyskać - mówił po tym spotkaniu trener Urban.
Jeżeli przyjąć, że bramka w końcówce, to gol zdobyty w ostatnim kwadransie spotkania, Legia pierwszy raz w tym sezonie zdobyła punkty bezpośrednio po takim trafieniu. Do tej pory w ostatnich piętnastu minutach trafiała 9 razy, ale do soboty, za każdym razem było to jedynie zwiększenie rozmiarów zwycięstwa. Teraz była to bramka zapewniająca cenne trzy punkty.
A jak to wygląda w innych zespołach z czołówki? Wisła Kraków w ostatnim kwadransie zdobyła 12 bramek, z czego dwukrotnie dzięki tym golom zdobyła co najmniej jeden punkt. W 13. kolejce, w meczu z Odrą Wodzisław podopieczni Macieja Skorży do siatki rywala trafili nawet dwa razy w doliczonym czasie gry, dzięki czemu wygrali 2:0.
Najlepiej pod tym względem wypadła poznański Lech. Trzecia drużyna w ligowej tabeli zdobyła w końcówce co prawda mniej bramek, niż Wisła, ale więcej z nich dawało im punkty. Poznaniacy w ten sposób strzelali 10 razy, ale aż ośmiokrotnie trafienia te były na wagę remisu lub zwycięstwa.
Kolejny w tabeli PGE GKS Bełchatów w końcówkach meczów zdobył 11 bramek, z czego 5 okazało się decydującymi o losach spotkania. W pewnym sensie bełchatowianie są pod tym względem ewenementem, ponieważ 4 z tych goli miały miejsce w dwóch meczach. W 1. kolejce grając z Lechem, wpierw w 77. minucie wyrównali, by cztery minuty później zdobyć zwycięską bramkę. Podobnie było w 11. kolejce. Wówczas grając w Zabrzu, GKS zdobył bramki w 76. i 85. minucie. Oba te spotkania zakończyły się ich zwycięstwami 3:2.
Z kolei piąta w tabeli Polonia może się pochwalić dziesięcioma trafieniami pod koniec swoich gier, a wśród nich trzema dającymi punkty. Jaki więc nasuwa się wniosek, kiedy prześledzimy powyższe statystyki? Żaden. Nieważne kiedy, ważne ile się zdobywa i ile się traci bramek. I tylko zdobywając ich więcej od przeciwnika można zarobić trzy punkty w lidze. Bramki w końcówce są efektowne, jeżeli chodzi o atrakcyjność spotkań, w których padają, a także pozytywnie wpływają na zespół, który je strzela. Ale gdyby tylko one decydowały o układzie w tabeli, na pierwszym miejscu byłby Lech, a nie Legia.