Pamiętam początek XXI wieku i zwycięstwo w grupie eliminacyjnej do turnieju w Korei i Japonii. Awansowaliśmy na mistrzostwa świata jako pierwsi w Europie. Atmosfera święta unosiła się w kraju jeszcze kilka dni. To jednak da się zrozumieć, bo wtedy na grę na największej piłkarskiej imprezie czekaliśmy jeszcze dłużej niż obecnie - 15 lat. Na tamtej kadrze nie spoczywał przecież "ciężar" ćwierćfinału mistrzostw Europy. Wówczas jeszcze smaku takiej imprezy w ogóle nie znaliśmy. A jak się to wszystko potem w Korei skończyło, wszyscy pamiętamy.
Dwa lata temu od razu po wygranej z Irlandią na PGE Narodowym rozpoczęła się wielka feta. Już wtedy pojawiły się komentarze, że "cieszą się, jakby już wygrali to Euro". Oczywiście, że trzeba się cieszyć, jeśli tylko jest do tego okazja, bo w końcu można na jakiś czas wyciszyć to tradycyjne polskie narzekanie. Główną myślą, która powinna płynąć po zakończonych właśnie eliminacjach do mundialu w Rosji, powinna być świadomość dobrze wykonanego zadania. Tylko tyle i aż tyle.
W strefie mieszanej czy później w autokarze polscy piłkarze mieli na twarzach uśmiechy, ale były to emocje adekwatne do osiągnięcia - szczere, lecz umiarkowane. Otrzymali nagrodę za ciężką pracę wykonaną na ultrakrótkich zgrupowaniach. Przezwyciężyli niedogodności i własne słabości, których podczas tych eliminacji nie brakowało.
Przyznajmy szczerze, sam awans do Rosji nie jest jeszcze sukcesem. Przecież mamy w kadrze piłkarzy światowej klasy, z Robertem Lewandowskim na czele, których ambicje sięgają przecież zdecydowanie wyżej niż samego zagrania na mundialu. A swoją drogą "Lewy" nie ma przecież jeszcze na koncie gola na mistrzostwach świata.
ZOBACZ WIDEO Robert Lewandowski: Dlaczego mam mówić, że jest świetnie? Nie jest
Ostrożny byłbym też z tym "wielkim stylem" reprezentacji. Prezes Zbigniew Boniek zaznaczał kilka tygodni temu, że "mamy więcej punktów, niż na to zasłużyliśmy", a mecze - poza tymi z Rumunami - były "przepychane". Odrobinę "przepychane" było też to finałowe zwycięstwo nad Czarnogórą, bo znów powróciły "demony drugiej połowy".
Tu jednak wracamy do najprostszej zasady - wygrywasz wtedy, gdy strzelisz co najmniej o jedną bramkę więcej niż przeciwnik. I z tego Polacy wywiązali się znakomicie, za to należą im się brawa. Takie spokojne, małe brawa.
Martwi mnie też trochę, że tak naprawdę - poza reprezentacją Danii - nie zmierzyliśmy się z rywalem ze światowej czołówki. W niedzielę pod PGE Narodowym nasłuchałem się, że Niemcy, Anglicy, Francuzi czy Hiszpanie mogą nam co najwyżej trawę z korków wyciągać. Jeśli tak, czekam na bezpośrednie starcie.
Medal mistrzostw świata też (na razie) wydaje mi się perspektywą dość odległą i zależną od drabinki, choć wspominane ambicje zespołu powinny sięgać podium tej imprezy.