Piłkarze w strachu, prezes się boi, trener Jozak skończony

PAP / Bartłomiej Zborowski / Piłkarze Legii Warszawa wchodzą do autobusu
PAP / Bartłomiej Zborowski / Piłkarze Legii Warszawa wchodzą do autobusu

Udało nam się zdobyć relację świadka wydarzeń z nocy, kiedy piłkarze Legii po powrocie z meczu zostali pobici na parkingu klubowym. Wszyscy są przerażeni, także właściciel klubu Dariusz Mioduski. Oto Legia Warszawa dwa dni po ataku chuliganów.

Pod nazwiskiem nikt nie chce nic mówić, bo strach w drużynie jest ogromny. Zresztą - klub i tak zabronił zawodnikom się wypowiadać. Piłkarze są w szoku, w życiu nie przypuszczaliby, że ligowy mecz w Poznaniu z Lechem (przegrany 0:3,  w minioną niedzielę) skończy się w ten sposób. Zaskoczenie było wielkie, gdy przyjechali pod stadion przy ul. Łazienkowskiej i zobaczyli potężną grupę chuliganów. A potem gdy wychodzili jeden po drugim z autokaru na konfrontację. Udało nam się porozmawiać ze świadkami zdarzeń z niedzieli, gdy drużyna Legii Warszawa została na klubowym parkingu napadnięta przez grupę kilkudziesięciu bandytów.

Rzeczywiście, bili ich tak, żeby nie było śladów. Otwartą dłonią albo w twarz, albo w kark. Żeby nikt nie mógł się potem przyczepić. Policja, która rozpoczęła własne śledztwo, jeśli tylko będzie powoływała zawodników na świadków, może nic nie wskórać. Nie ma większych szans, by którykolwiek z legionistów cokolwiek powiedział. Z prostej przyczyny: na parkingu było ciemno, więc to nawet wygodne usprawiedliwienie.

Dlaczego usprawiedliwienie? Jak się dowiedzieliśmy, nikt nie zamierza wychodzić przed szereg. Nikt nie będzie również walczył o rozwiązanie kontraktu, nie poprosi o wzmożoną ochronę. Nie będzie też żadnego protestu.

Z legionistami do tej pory nie spotkał się właściciel klubu Dariusz Mioduski. - 
On sam się boi - usłyszeliśmy od jednego z piłkarzy. Prezes do tej pory milczał w sprawie niedzielnych zajść pod stadionem. Legia dopiero w poniedziałek po południu wydała oświadczenie, w którym potwierdziła, że miała miejsce 8-minutowa szarpanina. 

ZOBACZ WIDEO Bogdan Zając: Wiemy, jaka jest powaga meczu z Czarnogórą. To może być decydująca batalia

Trener Romeo Jozak u piłkarzy jest skończony. Stał i patrzył, gdy bito jego zawodników. Nie zareagował. Sam zresztą w chorwackich mediach przyznał: - Prawda jest taka: po powrocie z Poznania, gdzie przegraliśmy z Lechem 0:3, pod stadionem czekała grupa 70 kibiców. Ich przywódca podszedł do mnie i powiedział: "trenerze, to nie ma nic wspólnego z tobą, tylko z piłkarzami". Wtedy doszło do starcia z zawodnikami. Kibice byli rozczarowani postawą zespołu w dwóch ostatnich meczach".

Kilka godzin wcześniej powiedział, że dziewczynki grają lepiej od nich. Teraz w zespole mówi się o nim jak najgorzej. Panuje opinia, że "powinien wrócić do szkolenia dzieci". Bo twarda, męska sytuacja, gdy trzeba było pokazać "jaja", go przerosła.

W samej szatni pomiędzy piłkarzami atmosfera też jest gęsta. Jedni dostali od chuliganów, inni nie. Pokrzywdzeni zastanawiają się, jak to jest, że wszyscy grają do jednej bramki, a nie wszystkich traktuje się tak samo. Chodzi tu na przykład o Arkadiusza Malarza, którego chuligani oszczędzili. Według relacji naszego rozmówcy, "bramkarz zamiast jakkolwiek zareagować, stał obok autokaru i obserwował zamieszanie".

Na podobny zarzut kibica na Twitterze, Malarz bronił się tak: "Nic nie wiesz. A nawet gdybyś wiedział, to nie zrozumiesz. A za zarzut, że zostawiłem drużynę sam bym ci chętnie dał w ryj".

*Skontaktowaliśmy się z Arkadiuszem Malarzem. Zaprzecza, ale nie chce publicznie  komentować sytuacji w zespole.

Źródło artykułu: