Jagiellonia - Legia. Ireneusz Mamrot: Nikt nie przystawia mi pistoletu do głowy

PAP / Artur Reszko / Na zdjęciu: Ireneusz Mamrot
PAP / Artur Reszko / Na zdjęciu: Ireneusz Mamrot

- Od pierwszego dnia dało się odczuć, że zainteresowanie Jagiellonią jest na zupełnie innym poziomie. Po kilku dniach musiałem wyłączyć telefon. To było wariactwo - opowiada trener białostockiej drużyny Ireneusz Mamrot.

Przejął Jagiellonię Białystok  po wielkim sukcesie, jakim było pierwsze w historii wicemistrzostwo Polski. Poprzednio pracował siedem lat w Chrobrym Głogów, co na polskie warunki jest wynikiem niespotykanym. Szkoleniowiec opowiada o ostatnich szalonych dla niego miesiącach i doświadczeniach nabytych od Adama Nawałki.

Paweł Gołaszewski, "Piłka Nożna": Tęskni pan za Głogowem?
Ireneusz Mamrot:

Tęsknota to za mocne słowo, ale nie da się odciąć od tego, co tam przeżyłem. Wszyscy jednak zrozumieli moją decyzję o przenosinach do Białegostoku.

[b]

Długo się pan zastanawiał nad ofertą Jagiellonii?
[/b]
Prezes zadzwonił i w ogóle się nie wahałem. W światku piłkarskim bardzo często są przecieki, a tu nic, byłem zaskoczony. Prezes wyczuł, że nie spodziewałem się telefonu, zadzwonił drugiego dnia, omówiliśmy wszystko, ale byłem zdecydowany od początku. Później pozostała tylko kwestia rozwiązania kontraktu z Chrobrym.

Wspomniał pan, że wywiad z trenerem pierwszoligowym nie przyciągnąłby uwagi kibiców, ale rozmowa ze szkoleniowcem wicemistrza Polski brzmi już całkiem nieźle.

Ekstraklasa jest zdecydowanie bardziej medialna niż pierwsza liga. Większy klub, więcej kibiców i wiadomo, że taki artykuł zdecydowanie więcej osób przeczyta.

Widać dużą różnicę w kontaktach z mediami?

Od pierwszego dnia dało się odczuć, że zainteresowanie Jagiellonią jest na zupełnie innym poziomie. Po kilku dniach musiałem wyłączyć telefon. Nie zdawałem sobie sprawy, że będzie aż tak gigantyczna różnica. Wiedziałem, że będę musiał częściej rozmawiać z dziennikarzami, ale to było wariactwo. Chciałem dobrze poznać drużynę, a tymczasem musiałem cały czas udzielać wypowiedzi do mediów.

Po trzech miesiącach chyba się pan już przyzwyczaił.

Ostatnio się to już uspokoiło.

Pan doskonale zna zawód dziennikarza, ponieważ w pewnym momencie podjął pan pracę w tym zawodzie.

Nie byłem dziennikarzem, a tylko współpracownikiem lokalnej gazety. Była to po prostu pomoc - pisałem relacje z meczów piłkarskich.

ZOBACZ WIDEO Monaco gromi, Glik ostoją obrony. Zobacz skrót meczu z Lille OSC [ZDJĘCIA ELEVEN]

To z której strony łatwiej? Z perspektywy trenera czy dziennikarza?

Zdecydowanie z waszej. Jedziesz i oglądasz mecz bez presji. Nie stracisz roboty, kiedy twoja drużyna przegra kilka spotkań lub odpadnie z europejskich pucharów.

Pan też nie został zwolniony po porażce z Qabalą.

No tak, ale mówimy ogólnie. Często, kiedy polski zespół odpada we wczesnych fazach eliminacji rozgrywek europejskich, to trener płaci głową.

Odpadnięcie z europejskich pucharów to pana największa porażka w dotychczasowej pracy trenerskiej?

Traktuję to w kategorii wielkiego niedosytu. Gdyby wyniki dwumeczu wyglądały odwrotnie, czyli przegralibyśmy pierwszy mecz 0:2, a drugi zremisowali, to inaczej byśmy do tego podchodzili. Z perspektywy gry, to my powinniśmy awansować. Inna sprawa, że przerwa w rozgrywkach była rekordowo krótka, ponieważ za chwilę ruszała liga, spotkania graliśmy co trzy dni, zawodnicy po krótkich urlopach wrócili niezregenerowani, a okresu przygotowawczego praktycznie nie było, ponieważ przerwa była bardzo krótka, za chwilę graliśmy mecze pucharowe. Postawmy sprawę jasno: to nie były jednak główne powody odpadnięcia. Nie traktuję tego w kategorii porażki. Trudniejszym momentem był obraz szatni po spotkaniu.

Jak to?

Widać było wielkie rozczarowanie wśród chłopaków. Zespół mocno przeżył porażkę.

Bardziej przeżyli przegrane mistrzostwo Polski czy pożegnanie z Europą?

Nie było mnie w zespole, kiedy drużyna wywalczyła wicemistrzostwo.

Został pan trenerem Jagiellonii kilkanaście dni później…

Chłopaki byli po urlopach, minęło dokładnie 10 dni. W prywatnych rozmowach wracaliśmy do tematu mistrzostwa i wiem, że gdy ochłonęli, to jednak cieszyli się ze srebrnych medali. Chociaż niedosyt też był i zaraz po ostatniej kolejce wielu z nich nie potrafiło się nawet cieszyć z historycznego sukcesu klubu.

Komu pan kibicował w tym emocjonującym finiszu poprzedniego sezonu ekstraklasy?

Kiedy powiem, że trzymałem kciuki za Jagiellonię, to wielu pomyśli, że mówię to nieszczerze, ale tak naprawdę było. Wracaliśmy z ostatniego meczu w pierwszej lidze, siedzieliśmy ze sztabem i mówiliśmy, że ciekawie by było, gdyby Jaga zdobyła mistrzostwo, ponieważ byłaby to wielka sensacja. Nie mówimy tu w kategoriach ulubionego klubu. Chcieliśmy, aby ktoś nowy wygrał ligę.

Uważa się pan za specjalistę od awansów? W końcu zrobił ich pan aż osiem.

Nie lubię tego określenia. Kilku kolegów już zostało tak nazwanych. Tak naprawdę nic takiego nie istnieje. Jest efekt ciężkiej pracy, którą wykonujemy każdego dnia.

To powiedzmy inaczej: pana drużyny robią co roku postęp.

Zdecydowanie lepiej. Do tego będę cały czas dążył. W Chrobrym przez pierwsze trzy lata mieliśmy stabilny skład. Po awansie do pierwszej ligi byliśmy zdecydowanie lepiej monitorowani i obserwowani przez mocniejsze zespoły - to był jedyny minus pracy w Głogowie, że nie zawsze potrafiliśmy utrzymać kluczowych zawodników. Kiedy przez rok mieliśmy stabilizację, zajęliśmy szóste miejsce, a gdyby nie dwie kontuzje i fakt, że zimą straciliśmy dwóch środkowych obrońców na rzecz drużyn z ekstraklasy, to uważam, że mogliśmy powalczyć o coś więcej. Zawsze dążyłem do tego, aby krok po kroku wprowadzać nowe elementy w zespole. To jest najważniejsze. Nigdy nie ulegałem presji, drużyna nie wychodziła, aby kopać byle jak piłkę i wygrać mecz. Zawsze byłem konsekwentny, aby wprowadzać swój styl gry.

Jagiellonia regularnie co roku traci jednego z liderów zespołu. Nie boi się pan, że w przypadku kolejnych sukcesów, jak na przykład mistrzostwo Polski, stracicie znowu trzon drużyny?

Chciałbym mieć taki problem jak mistrzostwo Polski. Gdy odchodzi kluczowy piłkarz, działacze już mają w jego miejsce innego i tak to się kręci. Na pewno zespół by stracił, kiedy odeszłoby czterech-pięciu podstawowych piłkarzy. Kiedy odchodzi jeden lub dwóch, jesteśmy w stanie to załatać. Czasami świeża krew wprowadzi jeszcze więcej dobrego.

W Białymstoku jest tylko jedna możliwość na poprawę wyniku z zeszłego sezonu.

Mówiłem o sposobie gry i pomyśle na zespół, a nie o wynikach. Skoro jednak już przy tym jesteśmy, to poprzeczka została zawieszona maksymalnie wysoko. Na dzisiaj naszym celem jest pierwsza ósemka.

Kibice nie naciskają?

Mówią o grupie mistrzowskiej. Nastąpiła zmiana systemu rozgrywek, nie ma podziału punktów po zasadniczym sezonie. W poprzednim po 30 kolejkach gra zaczynała się od nowa, a teraz, kiedy lider wypracuje kilkanaście punktów przewagi, to już raczej trudno będzie go dogonić.

Jak podoba się panu reforma rozgrywek?

Od początku byłem przeciwnikiem dzielenia punktów i systemu ESA37. Żadna poważniejsza liga nie robi takich rzeczy i dla mnie jest to niezrozumiałe. Na punkty pracuje się cały rok, a nie w siedmiu ostatnich spotkaniach.

Uważa pan, że gdyby dołożyć do ekstraklasy dwa zespoły z pierwszej ligi, byłoby lepiej?

30 kolejek to zdecydowanie za mało - zgadzam się z tym. Myślę, że gdyby zrobić ligę
z 18 zespołów, byłoby to optymalne rozwiązanie.

Poziom by nie spadł?

A Górnik Zabrze zaniżył poziom?

Nie, wręcz przeciwnie.

Dokładnie, Sandecja też sobie nieźle radzi. Na zapleczu ekstraklasy jest wiele marek, które grały przez lata w ekstraklasie. Poza tym kluby po awansie się wzmacniają, budżet idzie w górę.

Często jest pan porównywany do Michała Probierza?

Teraz już mniej, na początku nie dało się tego uniknąć. W końcu był tu w sumie sześć lat, odniósł sukcesy i chwała mu za to. Trzeba mu oddać, że jego osoba zawsze będzie tu dobrze wspominana.

Kiedy na jednej z konferencji trener Probierz ogłosił, że opuszcza klub, marzył pan chociaż przez chwilę, że może zostać jego następcą?

Absolutnie nie. Przez długi czas nie miałem żadnych propozycji, choć nie ukrywam, że po sezonie, kiedy zajęliśmy szóste miejsce i zespół grał fajną ofensywną piłkę, liczyłem na oferty. Po ostatnim sezonie dostałem kilka propozycji z pierwszej ligi od zespołów, które za cel stawiały sobie awans do ekstraklasy. Natomiast z najwyższej ligi nikt nie dzwonił, Jaga była pierwsza. Kiedy Michał ogłosił odejście z Białegostoku, zastanawiałem się, na kogo klub postawi. O sobie nie myślałem.

Podobno jest pan zbyt skromny.

A to wada?

Oczywiście, że nie.

Staram się jak najlepiej pracować. Zawsze trzeba być człowiekiem. Dzisiaj jestem trenerem w ekstraklasie, a za chwilę mogę pracować niżej. Żadna praca nie jest dyshonorem dla trenera.

Ile procent z planów, które zamierzał pan wprowadzić przed sezonem, udało się wdrożyć?

Nie chcę określać tego liczbowo, ale gramy na pewno inaczej niż w poprzednim sezonie. Wtedy Jagiellonia częściej grała atakiem szybkim, teraz więcej gramy atakiem pozycyjnym. W naszej lidze wiele zespołów lubi ustawić się pod przeciwnika. U nas jest tylko kilka zespołów, które chcą narzucać ofensywny styl gry. Reszta woli grę z kontrataku.

W Białymstoku da się odczuć presję?

Nie ma klubu, w którym nie ma presji. Każdy trener czy zawodnik jest człowiekiem ambitnym. Sam sobie narzucasz presję, do tego dochodzą oczekiwania kibiców, zarządu itd. Nikt jednak nie przystawia mi pistoletu do głowy, można z tym żyć i nie zamierzam narzekać.

Krzyczy pan na zawodników w szatni czy raczej podchodzi ze spokojem do sytuacji boiskowych?

Różnie. Kiedyś było zdecydowanie więcej krzyków, teraz jestem spokojniejszy. Czasami trzeba powiedzieć coś głośniej. Kiedy widzisz, że nie ma zaangażowania, to masz prawo krzyknąć i wymusić na zawodnikach wolę walki. W przypadku piłkarzy Jagiellonii nie ma im co zarzucić. Nie przechodzą obok meczów.

Ile razy ogląda pan ten sam mecz swojego zespołu?

Generalnie robię to dwa razy. Pierwsze oglądanie trwa kilka godzin - zatrzymuję, powtarzam, cofam - schodzi się. Później, kiedy szykuję analizę dla zawodników, oglądam już płynnie. Na odprawie pomeczowej przeglądamy już tylko fragmenty. Nie jestem zwolennikiem dwugodzinnych odpraw. Trzeba się skupić na najważniejszych elementach i omówieniu założeń.

Znajduje pan czas na oglądanie pozostałych spotkań ekstraklasy?

Pewnie, że tak. Kiedy gramy u siebie, to nie ma z tym problemów, ponieważ tylko w zasadzie dzień, w którym gra Jagiellonia, muszę odpuścić. W pozostałe dni staram się oglądać wszystko, więc wyjdzie pięć lub sześć meczów. Z kolei, kiedy gramy na wyjazdach i wracamy autokarem, to zdarzają się sytuacje, że oglądamy spotkanie na komputerze albo nawet na telefonie, ale niestety nie zawsze jest dobry zasięg internetu.

Zapraszają już pana na kursokonferencje w roli prelegenta?

Pierwszy raz byłem we wtorek. W Białymstoku był kurs Elite Youth, dostałem zaproszenie i mogłem podzielić się doświadczeniami. Wcześniej również pojawiały się zapytania, w trakcie kursów UEFA A, ale miałem ligę, mecze, więc nie było czasu.

Jak się pan czuł w nowej roli?

Szkoła Trenerów PZPN dobrze do tego przygotowuje. Zwraca uwagę na wiele aspektów, które przygotowują do takich występów. Zawsze pierwsze minuty są najtrudniejsze, kiedy mówisz na adrenalinie, ale to szybko przechodzi, jest rozmowa i jako prelegent również mogę wyciągnąć z tego coś dla siebie.

A pan jako młody trener lubił brać udział w takich wydarzeniach?

Na Dolnym Śląsku były organizowane trzydniowe kursokonferencje, na które zapraszano trenerów z zagranicy, najlepszych z Polski i można było czerpać od nich wiedzę. Jeździłem również w inne miejsce kraju. Byłem stałym bywalcem. Później zacząłem jeździć na staże.

Gdzie?

W Polsce byłem u wielu trenerów, ale wymienię trzech najstarszych, czyli Bogusława Kaczmarka, Adama Nawałkę i Oresta Lenczyka. Po awansie Chrobrego do pierwszej ligi zacząłem jeździć za granicę. Byłem w Twente Enschede i Chievo Werona. Treningi niewiele się tam różnią od tych w Polsce, ale infrastruktura… Przepaść. W ekstraklasie i pierwszej lidze są wyjątki, gdzie ta baza jest już niezła, ale to tylko pojedyncze przypadki.

Co jest pana trenerskim marzeniem?

To, że doszedłem do miejsca, które zawdzięczam ciężkiej pracy. Nie stawiam sobie dat granicznych. Kiedy byłem młodszy, kilku moich kolegów mówiło, że jak za pięć lat nie będzie w ekstraklasie, to dadzą sobie spokój. Dzisiaj dalej pracują w pierwszej i drugiej lidze. Wiadomo, że marzenia mam, ponieważ kiedyś na koniec kariery chciałbym usiąść, popatrzeć na gablotę, gdzie coś się znajdzie. To jest tak naprawdę sens tej pracy.

Źródło artykułu: