Grzegorz Wojnarowski, WP SportoweFakty: Dokładnie 42 lata temu, 10 września 1975 roku, pan i pana koledzy rozbiliście na Stadionie Śląskim Holandię 4:1. To był najlepszy mecz w całej historii reprezentacji Polski?
Jan Tomaszewski, srebrny medalista mistrzostw świata 1974, 63-krotny reprezentant Polski: Na pewno jeden z najlepszych. Porównywanie go do wygranego przez nas 2:0 spotkania z Anglią, też w Chorzowie, to debata o wyższości świąt Bożego Narodzenia nad Wielkanocą. Pierwszy był ten mecz z Anglikami, moim zdaniem przemiana naszej drużyny z brzydkiego kaczątka w łabędzia. Holandia była potwierdzeniem, że tym łabędziem jesteśmy.
Mecz był rozgrywany w ramach eliminacji mistrzostw Europy 1976, a wtedy do turnieju głównego kwalifikowały się tylko cztery drużyny. W naszej grupie znaleźli się aktualni wicemistrzowie świata Holendrzy, trzecia drużyna mundialu - czyli my, i do tego jeszcze Włosi. Finlandia była w tym gronie outsiderem. Starcie z Holandią traktowaliśmy jak pojedynek o to, kto tak naprawdę powinien zagrać w finale mistrzostw świata w RFN. Przystąpiliśmy do niego nieprawdopodobnie zmotywowani.
I tą motywację pokazaliście od pierwszej minuty.
Grzesiu Lato szybko strzelił bramkę, potem Robert Gadocha ograł obrońcę i do przerwy było 2:0. Kontrolowaliśmy to spotkanie, w drugiej połowie dwa gole dołożył Andrzej Szarmach i zrobiło się 4:0. W drużynie Holandii grali jednak świetni piłkarze, Ajax i Feyenoord należały do najlepszych drużyn klubowych na świecie. Johan Cruyff był wtedy moim zdaniem najlepszy. W 81. minucie znalazł się w dobrej sytuacji. Przy takim wyniku wydawać by się mogło, że powinien starać się mnie przechytrzyć i strzelić bramkę, żeby móc powiedzieć, że mimo porażki on zrobił swoje. Ja trochę skróciłem kąt, ale Cruyff zobaczył Rene van de Kerkhofa i zagrał do niego. A van de Kerkhof strzelił praktycznie do pustej bramki. To świadczyło o klasie Holendrów. Nie było tam egoizmu, nawet najlepszy piłkarz świata podporządkowywał się interesowi drużyny.
Rok później spotkałem się z Cruyffem na meczu Anderlechtu Bruksela z reprezentacją świata, to było pożegnanie Paula Van Himsta. Rozmawialiśmy w kuluarach i Johan powiedział mi: "Słuchaj, czegoś takiego, takiego 'kotła' jak na Stadionie Śląskim, nigdy wcześniej nie przeżyłem". Jestem przekonany, że kibice byli wtedy naszym dwunastym zawodnikiem. Co tam dwunastym, pierwszym! Atmosfera była nieprawdopodobna. Ja płakałem, gdy 85 tysięcy ludzi śpiewało hymn.
Cruyff i jego koledzy grali na największych, najsławniejszych stadionach świata. On jednak przyznał, że z czymś takim się wcześniej nie spotkał.
Dlaczego pana zdaniem akurat na Stadionie Śląskim atmosfera i doping były tak wyjątkowe i przytłaczające dla przeciwników reprezentacji Polski?
Do 1973 roku byliśmy "chłopcami do bicia". Przegrywaliśmy eliminacje mistrzostw świata i Europy. Jak były jakieś decydujące mecze, przegrywało się z Włochami 1:6 (w Rzymie w 1965 roku - przyp. WP). I potem nadszedł ten mecz z Anglią w Chorzowie. Przystąpiliśmy do niego na zasadzie, że wiadomo, kto wygra - Anglicy. Powiedzieliśmy sobie jednak, że zrobimy wszystko, żeby ich pokonać. Media nakręciły atmosferę, my sami ją nakręcaliśmy.
Wcześniej na swoim terenie zbili wcześniej Walijczycy. Wygrali z nami w Cardiff 2:0, ale nie pokonali nas, a pobili! My chcieliśmy pokazać, że jak Wyspiarze przyjadą do nas, to pokażemy im, jak walczymy. Publiczność to podchwyciła i zaczęła nieprawdopodobnie dopingować. Pokonaliśmy Anglię 2:0 i od tego momentu ci kibice się z nami utożsamiali. Sami podkreślaliśmy, że na Stadionie Śląskim do gry wchodzą jakieś nadprzyrodzone moce. Holandię ograliśmy tam 4:1, ale potem na wyjeździe ulegliśmy jej 0:3.
ZOBACZ WIDEO Niespodzianka w Hoffenheim, niewykorzystane szanse Lewandowskiego - zobacz skrót meczu TSG 1899 Hoffenheim - Bayern Monachium [ZDJĘCIA ELEVEN]
I na finały mistrzostw Europy do Jugosławii pojechali Cruyff i spółka.
Uważam, że po tej porażce z Holendrami został popełniony największy błąd w historii polskiego futbolu. Był powiązany z Komitetem Centralnym PZPR i kierownictwem PZPN. Sytuacja w grupie była taka, że do awansu potrzebne było zwycięstwo u siebie z Włochami. Wówczas podjęto dziwną decyzję, żeby ten mecz rozegrać w Warszawie na Stadionie Dziesięciolecia. Ktoś tam z KC stwierdził, że skoro to może być spotkanie dające nam awans, to coś takiego powinno wydarzyć się w Warszawie. A w stolicy w porównaniu ze Śląskiem była wtedy marna atmosfera. Na mecze przychodzili sami "krawaciarze", którym nie wypadało krzyczeć i dopingować. Byli bardziej obserwatorami, niż kibicami, zachowywali się jak na tenisie.
Na Stadionie Śląskim, gdyby mógł pomieścić pół miliona ludzi, to byłoby pół miliona. Tyle zresztą było zamówień na bilety. Na nasze mecze przychodzili tam nie tylko Ślązacy, przyjeżdżali ludzie z całej Polski. I to były takie skurczybyki, nasz dwunasty zawodnik.
A my, w tak ważnym meczu, zostaliśmy zobligowani do gry na Stadionie Dziesięciolecia, który już wtedy był trochę jarmarkiem. Atmosfery brakowało. Zremisowaliśmy z Włochami 0:0 i to nas pogrążyło. Na koniec fazy eliminacji mieliśmy tyle samo punktów, co Holendrzy, ale gorszy o dwa gole bilans bramkowy.
Wracając do wygranej z Holandią, kibice na pewno wam pomogli, ale wy też byliście świetni. Cruyff mówił po meczu: "Nie pamiętam, żeby ktoś kiedyś tak grał przeciwko mnie, jak dziś Polacy".
W porządku, ale ja jeszcze raz podkreślam to, co Johan powiedział mi rok później w Brukseli. To ten "kocioł" na Stadionie Śląskim, ten dwunasty zawodnik, poniósł nas do zwycięstwa. Jest takie naukowe stwierdzenie, że jak jest jakieś niebezpieczeństwo, w domu się panu pali, wynosi pan z tego domu nieprawdopodobnie ciężkie rzeczy, których po ugaszeniu pożaru nie jest pan w stanie ruszyć. I to było coś podobnego. Zaczęło się od 2:0 z Anglią, potem z Walią w rewanżu za Cardiff wygraliśmy 3:0. No i później ta Holandia. Daliśmy wtedy, jak to mawia Zbyszek Boniek, "z wątroby", wyzwoliliśmy z siebie niesamowite siły. Jestem na 99 procent przekonany, że, choć byliśmy bardzo dobrym zespołem, tę finezję i fenomenalną grę wywołali kibice Stadionu Śląskiego.
Dla pana to chyba nie był wyjątkowo trudny mecz?
Nie miałem za dużo do roboty. Moi koledzy grali fantastycznie. Co miałem do złapania to złapałem. W końcówce nastawiałem się na strzał Cruyffa, a on mnie ośmieszył i podał do van de Kerhofa, który wjechał do pustej bramki. Ale tylko genialny piłkarz w takiej sytuacji, przegrywając 0:4, nie chce za wszelką cenę pokazać swojej wielkości, tylko gra dla drużyny.
Jak wyglądał pojedynek geniuszy - Cruyffa i Kazimierza Deyny?
Trudno mówić o ich pojedynku, bo to byli inni piłkarze. W 1974 roku najlepszym piłkarzem świata wybrano Franza Beckenbauera, Cruyff był drugi, a Kaziu Deyna trzeci. Trzy inne pozycje. Jeden był najlepszym libero, Kaziu, moim zdaniem, najlepszym rozgrywającym, a Cruyff był kimś pomiędzy rozgrywającym, a piłkarzem wykańczającym akcje. Strzelał więcej bramek, niż Deyna.
Deyna przypominał bardziej Zinedine'a Zidane'a, a Cruyff Leo Messiego?
Właśnie! Idealne porównanie. Cruyff był prekursorem Messiego. A jeśli chodzi o sam mecz, to Kaziu oczywiście wygrał, bo było 4:1 dla Polski, ale klasa Holendra, pokazana chociażby przy tym golu van de Kerkhofa - niezaprzeczalna.
Spotkanie zapamiętano również z tego powodu, że zamiast z białym, graliście z czerwonym orłem na piersiach.
Wtedy zdarzały się różne cyrki. Wyniki i sukcesy sprawiły, że musieliśmy prezentować się jak jedna z czołowych drużyn świata. Niektórzy działacze jednak do tego nie dorośli. Był taki numer, że na mistrzostwach świata ja grałem z numerem 2 na plecach, Grzesiu Lato z 17, Szarmach z 16, a środkowy obrońca Jerzy Gorgoń, który zawsze miał "trójkę", z 10. Nikt nie grał pod własnym numerem. Bo listę dwudziestu dwóch zawodników wysłano z numerami w kolejności od bramkarzy do napastników. A te numery są przydzielone na cały turniej, nie wolno ich zmienić. I większa część naszej podstawowej "jedenastki" grała z numerami powyżej dziesięciu. Taką listę przygotowali nasi działacze, nie bardzo wiedzieli, o co chodzi.
Przed mistrzostwami w RFN graliśmy takich koszulkach, że po jednym meczu ścierka kuchenna wyglądała lepiej. Ale kiedy już na samym turnieju - w Adidasie. Wtedy to była wielka nobilitacja, znakomite jak na tamte czasy koszulki. Podpisano za duże pieniądze umowę z tą firmą, z których my, piłkarze, nie dostaliśmy ani grosza. Do profesjonalizmu trzeba było jednak dojrzeć, nasi działacze nie dojrzeli.
Ja byłem wtedy jednym z najlepszych bramkarzy świata, wszyscy mnie znali i jak grałem w reprezentacji świata, to nikt do mnie nie dzwonił i nie pytał, a i tak koszulki, sprzęt Adidasa i dresy Pumy, bo tak się wówczas te firmy dzieliły, miałem przygotowane tak, że pasowały jak ulał. A w Polsce niejednokrotnie zakładałem bramkarską bluzę, i okazywało się, że jest w rozmiarze dla krasnoludka. Brałem je, ale i tak większość spotkań w reprezentacji rozegrałem w innej, jednej i tej samej bluzie.
My graliśmy na światowym poziomie, wyniki świadczą o tym, że nie jest to żadna przechwałka. Natomiast niektórzy nasi działacze występowali w trzeciej lidze.
Z Holendrami na Stadionie Śląskim nie mógł zagrać zdyskwalifikowany na pół roku Jerzy Gorgoń, a karę w zawieszeniu miał Andrzej Szarmach. Efekty "afery pociągowej" z czerwca 1975 roku, gdy wymienieni zawodnicy awanturowali się w czasie podróży.
Takie były czasy, że musieliśmy być świętsi od papieża. Ja mogę powiedzieć, na czym ja straciłem. W 1976 roku wybrano mnie piłkarzem roku, już robiono ze mną wywiady na ten temat. A potem pojechałem z ŁKS-em na mecz na Wybrzeże, już nie pamiętam, czy to było z Arką Gdynia, czy z Lechią Gdańsk. Dostałem czerwoną kartkę i ten tytuł został mi odebrany, trafił w ręce Heńka Kasperczaka, który miał być drugi. Z kolei w plebiscycie na najlepszego sportowca Łodzi przesunięto mnie z pierwszego na czwarte miejsce.
Dobrze, że Szarmach mógł wystąpić, bo przecież strzelił wicemistrzom świata dwie bramki. Był najlepszym piłkarzem tego meczu?
Chyba jednak był nim Kaziu Deyna. To on kierował grą drużyny. Tu muszę jednak dodać, że tak jak Stadion Śląski był dla nas jako dla reprezentacji wspaniały, tak dla Deyny trudny. On był wówczas niewątpliwie najlepszym polskim piłkarzem, ale grał w nielubianej na Śląsku Legii Warszawa, a po drugie o miejsce w wyjściowym składzie drużyny narodowej rywalizował z Bronkiem Bulą z Ruchu Chorzów. Bronek też był wspaniały, ale dwóch rozgrywających na boisku być nie może.
W 1977 roku, kiedy graliśmy decydujący o awansie na mundial w Argentynie mecz z Portugalią. Od samego początku były wtedy gwizdy na Kazia. Tego do dziś nie mogę wybaczyć śląskim kibicom. Tak jak w innych spotkaniach byli naszym dwunastym zawodnikiem, tak wówczas zachowali się fatalnie. Deyna ich uciszył, strzelając bramkę bezpośrednio z rzutu rożnego. A nawet kiedy do niego podchodził, były gwizdy. Gwizdało pewnie kilkanaście tysięcy osób z ponad osiemdziesięciu, ale było to słychać. Uparli się, że Bula musi grać. To moja jedyna uwaga pod adresem tego śląskiego dwunastego zawodnika.
Pamięta pan, co przed starciem z Holendrami, albo po nim, mówił wam trener Kazimierz Górski?
Powiem, co mówił przed każdym ważnym meczem reprezentacji. Powtarzał: "Słuchajcie w klubie możecie grać tysiąc spotkań i żadne nie będzie zapamiętane. W kadrze może ich być i sto, ale są wśród nich takie, które kibice zapamiętają na bardzo długo. I taki mecz jest dzisiaj". A odprawę kończył tak: "Schodząc z boiska po spotkaniu, niezależnie od wyniku, niech każdy zada sobie w duchu jedno pytanie - czy zrobiłem wszystko, żeby bardzo dobrze wypaść i wygrać? Jeśli zrobiłem, ale przegrałem - trudno, taki jest sport". To powtarzał nam pan Kazimierz przed starciami z trudnymi rywalami.
Czy któryś z występów polskiej reprezentacji w ostatnich latach można w jakikolwiek sposób porównać do waszego triumfu nad Holandią?
Naturalnie. Chylę czoła przed Bońkiem, Adamem Nawałką i jego drużyną za mecz z Rumunią w Bukareszcie. Rumuni, co by nie mówić, finalista mistrzostw Europy. Drużyna, która na Euro nie wyszła z ciężkiej grupy po ciężkiej walce. A Polacy zagrali tak z nią, że gdybym ja wystąpił w tym spotkaniu, też byłoby 3:0. I o to chodzi! Gdyby 42 lata temu z Holandią pan Kazimierz powiesił w bramce ręcznik, też byłoby 4:1, bo moi koledzy spisali się fenomenalnie. Podobnie było jesienią ubiegłego roku z Rumunią. Uważam, że najlepszy mecz w XXI wieku Biało-Czerwoni rozegrali właśnie w Bukareszcie.