Tu się wszystko zaczęło. W Monachium, 10 września 1972. Pierwsze sygnały o tym, że polska piłka może pójść w górę, dochodziły jeszcze pod koniec lat 70-tych, gdy Legia Warszawa i Górnik Zabrze odnosiły sukcesy w europejskich pucharach. Skoro mamy tak dobre kluby, to musi się to przełożyć na wynik. Tyle że się nie przekładało.
W szczytowym okresie naszej piłki klubowej do awansu na mistrzostwa w 1970 roku zabrakło nam ledwie punktu. Przegraliśmy z niezłymi wtedy Bułgarami, którzy jednak odbili się w Meksyku od ściany. W prasie sportowej tamtych czasów można było przeczytać pełno analiz dotyczących przyczyny permanentnego kryzysu.
Przecież mieliśmy piłkarzy, którzy w tamtych czasach mogliby grać w najlepszych klubach świata, gdyby nie ograniczały ich przepisy. Ernest Pohl, Lucjan Brychczy, Stanisław Oślizło czy Edward Szymkowiak to byli zawodnicy wybitni.
ZOBACZ WIDEO Atletico Madryt straciło punkty z Valencią. Zobacz skrót meczu [ZDJĘCIA ELEVEN]
"Rozważania na temat: czy silne kluby - słaba reprezentacja bądź silna reprezentacja - słabe kluby, zajmowały całe kolumny pism sportowych. Dziś łatwo mówić, że były to dywagacje jałowe, ale warto sobie przypomnieć, w jakim stanie ducha my kibice i wszyscy fachowcy, znajdowaliśmy się wtedy" - pisał kilkanaście lat później Krzysztof Mętrak.
A stan ducha to był wielki fatalizm, ale też nadzieja, że przecież musi się odwrócić.
Cytując tego kultowego publicystę swoich czasów, pierwszy pogląd był nieracjonalny, ale oparty na faktach, drugi jak najbardziej racjonalny, choć niepoparty dowodami.
Decyzją, która wszystko zmieniła, miało być mianowanie trenera reprezentacji. Ryszarda Koncewicza zmienił Kazimierz Górski i wszystko ruszyło. Nie tak nagle jak to wygląda z perspektywy czasu, bo przecież nasz trener stulecia zaczął od przegranych eliminacji do mistrzostw Europy 1972 roku, choć też pamiętamy, że przegranych z RFN w jej szczytowym okresie, wówczas najlepszą drużyną świata.
Jeszcze w latach 70. i 80. sprowadzano tę przemianę do lakonicznego stwierdzenia, że tak jak Koncewicz był pechowcem, tak Górski dzieckiem szczęścia. Tak zresztą lubił utrzymywać i sam "Faja".
"W naszych rozmowach przewijał się wątek pecha, element braku szczęścia w chwilach decydujących. Wystarczyło, jak twierdził, 'tylko dokręcić śrubkę'. Ale ta śrubka miała przekręcony gwint".
Tak pisał Andrzej Jucewicz, były naczelny "Przeglądu Sportowego" w książce "Selekcjonerzy".
W zbiorowej świadomości, w której historia polskiej piłki rozpoczyna się od "pana Kazimierza", nie ma miejsca dla Koncewicza. Zresztą Jucewicz słusznie podkreśla, że sprowadzanie roli Górskiego do szczęścia, jak chcieliby jego nieliczni wrogowie, to grube spłycenie.
Górski nie zostawiał niczego przypadkowi. "Podziwiać można było niespotykaną dotąd w historii naszego piłkarstwa perfekcję przygotowań. Każda z osób towarzyszących drużynie, miała jasno określone precyzyjne zadania".
Droga na igrzyska w Monachium prowadziła przez Stara Zagorę. Tam przegraliśmy 1:3 z Bułgarią w słynnym meczu, gdzie rywalom pomagały i ściany, i rumuński sędzia Padureanu, który wyrzucił z boiska Włodzimierza Lubańskiego. Za to, że zapytał sędziego, jaka jest przyczyna podyktowania rzutu karnego. Do tego doszła prawidłowa bramka Banasia nieuznana przez arbitra.
Polacy złożyli oficjalny protest, ale nie zmienia to faktu, że w rewanżu musieli po prostu zagrać mecz życia.
Górski spojrzał w niebo i zapytał kierownika ekipy Stanisława Nowosielskiego: - Czy olimpiada jest od nas równie daleko jak te gwiazdy na niebie?
- Chyba jest jednak bliżej - odpowiedział kierownik. I miał rację. W rewanżu wygraliśmy 3:0, popisowo zagrał Jan Banaś, zdobywca dwóch bramek. Trzecią dołożył Joachim Marx, który wszedł na końcówkę.
Na igrzyska w Monachium Polacy jechali odegrać jakąś rolę, ale raczej nikt nie mówił o medalach. Wśród kandydatów do złota wymieniało się trzy zespoły: ZSRR, Węgrów i NRD. Wspominano też o gospodarzach. Górski pytany o szanse zmieniał temat albo odpowiadał ogólnikami.
Przyjazd polskiej drużyny do wioski olimpijskiej nie został zresztą zauważony.
- Może to i dobrze. Znajdujemy się tutaj jak gdyby w cieniu lekkoatletów, bokserów, ciężarowców. Rzadko nas ktoś odwiedza, nikt nie wierzy w nasze sukcesy. Mamy więc trochę spokoju, możemy trenować - odpowiadał Włodzimierz Lubański.
Pamiętajmy, że w tamtych czasach igrzyska były istotne głównie dla krajów Europy Wschodniej. Jako że był to turniej krajów amatorskich, to sprofesjonalizowany Zachód się nie liczył, zaś na Wschodzie amatorami byli wszyscy.
Amatorzy, żeby było jasne, wykonywali określone zawody. Spójrzmy na listę olimpijczyków.
Bramkarze:
Hubert Kostka - inżynier górnik, Marian Szeja - ślusarz
Obrońcy:
Zygmunt Anczok - technik elektryk, Zbigniew Gut - ślusarz narzędziowy, Jerzy Gorgoń - technik górniczy, Marian Ostafiński - ślusarz, Antoni Szymanowski - mechanik samochodowy
Pomocnicy:
Lesław Ćmikiewicz - tokarz, Kazimierz Deyna - modelarz, Jerzy Kraska - mechanik, Zygmunt Maszczyk - elektromonter, Zygfryd Szołtysik - technik górniczy, Ryszard Szymczak - mechanik.
Napastnicy:
Robert Gadocha - kreślarz, Andrzej Jarosik - ślusarz, Kazimierz Kmiecik - mechanik, Grzegorz Lato - technik mechanik, Włodzimierz Lubański - technik ceramik, Joachim Marx - ślusarz.
A więc jeden z wykształceniem wyższym - Kostka, pięciu ze średnim - Anczok, Gorgoń, Lato, Lubański, Szołtysik, i reszta z zawodowym.
[nextpage]
Nasze pierwsze spotkanie na igrzyskach rozpoczęło się kilkanaście minut później, gdyż nasi rywale Kolumbijczycy spóźnili się na pociąg. Polacy wygrali 5:1, a potem 4:0 z Ghaną.
Dopiero trzeci mecz był dla nas prawdziwym sprawdzianem. Spotkanie z drużyną NRD Georga Buschnera to mecz z kandydatem do złota.
- Jeśli pokonamy Polaków, to nasze aspiracje do złota staną się całkowicie uzasadnione - mówił selekcjoner naszych rywali, czym jednocześnie podkreślał klasę drużyny Górskiego.
Musimy pamiętać, że Polacy tego dnia musieli wygrać, bo nasi rywale mieli lepszy o jedną bramkę bilans.
A mimo to Górski wystawił skład bardzo defensywny. Nie miał jednak zamiaru rozpaczliwie się bronić, a zagrać błyskawiczną kontrą.
To był wielki mecz Jerzego Gorgonia. Najpierw w 6. minucie pokonał fantastycznego tego dnia Jurgena Croya strzałem z bliska, potem w 64.minucie ustalił wynik meczu na 2:1 cudownym uderzeniem z około 30 metrów.
Dla nas to było zwycięstwo nie tylko sportowe, ale i prestiżowe. Przecież NRD popsuła nam inaugurację Stadionu Śląskiego, wygrywając w 1956 roku 2:0 ku zniesmaczeniu 90 tysięcy widzów. Zaś w 1970 roku również zespół naszych zachodnich sąsiadów przyczynił się do zakończenia ery Koncewicza, nokautując nas w Rostocku 5:0.
Warto zresztą pamiętać o tym, że choć wschodni Niemcy nie zrobili nigdy większej furory, to jednak przez całe lata 70. i 80. byli liczącą się europejską drużyną.
Kluczem do wygrania igrzysk był mecz drugiej rundy z ZSRR. W 2. rundzie trafiliśmy do grupy z Danią, Maroko i właśnie Sowietami. Z Duńczykami zremisowaliśmy i była to w tamtych czasach klęska.
Gdy więc wieczorem 5 września Oleg Błochin strzelił w 28. minucie bramkę na 1:0, Polacy musieli odpowiedzieć dwiema. I tak się stało. Ostatni kwadrans w wykonaniu naszej drużyny to jeden z najlepszych momentów polskiej piłki tamtych czasów. Nieustający napór naszych piłkarzy dał nam najpierw rzut karny po faulu na Włodzimierzu Lubańskim, zresztą fantastycznym podczas całego turnieju, który na bramkę zamienił Kazimierz Deyna, a potem bramkę rezerwowego Zygfryda Szołtysika po ładnym strzale z dystansu.
Historia zapamiętała to spotkanie jako koniec reprezentacyjnej kariery Andrzeja Jarosika. W końcówce to właśnie on, a nie Szołtysik miał wejść na boisko za Guta.
Według różnych wersji Jarosik albo nie czuł się na siłach, albo też był obrażony rolą rezerwowego. W każdym razie ta chwila zawahania kosztowała go sporo. Aż do 2001 roku był pomijany w wykazie medalistów, jako jeden z dwóch (obok bramkarza Mariana Szeji), który nie wyszedł na boisko.
Jak się okazało, na szczęście dla Polski.
Szołtysik, który w chwilę stał się bohaterem narodu, wspominał (wspomagany zapewne wyobraźnią dziennikarza): "Nic nie wiem, co się potem stało. Przywalony stosem ciał bezgranicznie uszczęśliwionych kolegów leżałem z twarzą wtuloną w trawnik i w tym ułamku sekundy zrozumiałem, że chyba nigdy nie potrafię być bardziej szczęśliwy"
Polska wygrała z ZSRR, a potem gładko z Maroko. W finale zagraliśmy z Węgrami.
Korespondenci "Sportowca", Maciej Biega i Krzysztof Wągrodzki, piszą:
"Wśród zawodników właściwie obowiązywała umowa dająca się streścić w następujących słowach: Zrobiliśmy wszystko co trzeba. Na srebrny medal i tak mało kto liczył. O wynik finału powinni się martwić przede wszystkim Węgrzy. Oni są faworytami. W niedzielę rano tego typu opinii można było usłyszeć wiele. Ale były one wypowiadane raczej na pokaz. Wśród samych piłkarzy słuchano chętnie graczy Górnika Zabrze, którzy wspominali finał z Manchesterem City w Wiedniu przegrany przede wszystkim za przyczyną nastrojów samozadowolenia".
Po południu na niebie pojawiły się chmury, które szybko zamieniły się w ulewę.
Kazimierz Górski wspominał:
"Zaczęło się fatalnie, w strugach ulewnego deszczu, w których dosłownie tonął wspaniały stadion olimpijski wypełniony w niecałej nawet połowie przez widzów. Wyszliśmy na krótką rozgrzewkę, zmuszeni wciąż wycierać mokre twarze.
- A tak marzyliśmy o tym występie - ktoś narzekał.
- Właśnie bardzo dobrze, że leje - zezłościł się Robert Gadocha. - Deszcz przynosi nam szczęście".
W 42. minucie prowadzenie objęli Węgrzy. Kazimierz Deyna popełnił błąd wręcz koszmarny. Oddał właściwie Beli Varadiemu piłkę, a ten popędził na bramkę Huberta Kostki i nie zmarnował sytuacji sam na sam.
Zaraz po zmianie stron Deyna wyrównał, jakby był to jego własny mecz. Zwiódł kapitalnie dwóch obrońców i uderzył z około 20 metrów słabszą lewą nogą. A potem, w 68. minucie wykorzystał fakt, że aż trzech obrońców ruszyło do Włodzimierza Lubańskiego, przejął piłkę i pokonał Istvana Gecziego po raz drugi.
To był chyba ten dzień, gdy Deyna dołączył do grona najlepszych piłkarzy świata. Został okrzyknięty, zresztą słusznie, najlepszym piłkarzem turnieju. A przecież jeszcze przed igrzyskami wielu podpowiadało Górskiemu, żeby dał sobie z tym piłkarzem spokój.
Ostateczny bilans złotej kampanii, jedynej w historii polskiej piłki, włączając eliminacje, to 13 meczów, w tym 11 wygranych, jeden zremisowany i ledwie jeden przegrany, ten w Starej Zagorze. Bilans bramek 37:8 jasno wskazuje, jaki futbol preferowała drużyna.
Avery Brundage, ówczesny szef MKOl, wręczając medale, powiedział: "Dzięki wam odżyły dawne piękne turnieje piłkarskie na Olimpiadach. Futbol nadal żyje na igrzyskach. Wy, Polacy, nadaliście mu właściwy kształt i czysty ton. Wskazaliście właściwy kierunek w sposobie rozwiązywania na boisku trudnych złożeń taktycznych. Przyjmijcie słowa uznania za wzorową postawę w cały turnieju, za czystą grę".
Tu warto zacytować jeszcze raz Mętraka:
"Zwycięstwo w Monachium nie wywołało euforii, szybko nadeszło otrzeźwienie. Bo - nie dyskredytując tego pierwszego kroku do sławy - jasno trzeba stwierdzić, że turnieje olimpijskie były podówczas czymś w rodzaju mistrzostw krajów socjalistycznych. Zostawiwszy w pokonanym polu ZSRR, Węgry i NRD, mierzyliśmy jednak dalej. Sukces monachijski wywołał zdrowy odruch wzmożonej ambicji, wyzwolił nasz futbol z kompleksów, pozwolił wyzbyć się niewiary, na którą pracowały całe pokolenia. Reszta nie jest milczeniem, resztę wszyscy znamy".
Polska droga do złota
I runda, Grupa D
Polska - Kolumbia 5:1 (Deyna 16', 32', Gadocha 42', 49' 72' - Moron 63')
Polska - Ghana 4:0 (Lubański 40', Gadocha 59', 89', Deyna 86')
Polska - NRD 2:1 (Gorgoń 6', 63' - Streich 45')
II runda, Grupa 2
Polska - Dania 1:1 (Deyna 36' - Heino Hansen 27')
Polska - ZSRR 2:1 (Deyna 79' z karnego, Szołtysik 87' - Błochin 28')
Polska Maroko 5:0 (Kmiecik 3', Lubański 10', Deyna 45' z karnego, 63', Gadocha 53')
Finał
Polska - Węgry 2:1 (Deyna 47',68' - Varadi 42')
Źródła: Kazimierz Górski "Z ławki trenera", "Poczet polski olimpijczyków", Maciej Biega, Krzysztof Wągrodzki "Piłkarskie złoto", Stanisław Nowosielski, Wojciech Szkiela "Droga do finału", Andrzej Jucewicz "Selekcjonerzy"
A na temat egze Czytaj całość
He,he...Jak slodko jest sie czasem myli Czytaj całość