Tego dnia Juergenowi Croyowi wychodziło niemal wszystko. Niemal, bo strzału Jerzego Gorgonia z bliska w 6. minucie obronić nie mógł. Piłkarze NRD wyrównali i powoli przejmowali inicjatywę. Aż do 64. minuty. Obrońcy zespołu Georga Buschnera wybili piłkę na 30. metr. Dopadł do niej polski stoper, ustawił sobie spokojnie i huknął.
Środkowy obrońca z takim uderzeniem to był skarb. Rzadko z niego korzystał, ale gdy to robił, bramkarze podziwiali lot piłki, a potem wyciągali ją z siatki. Tak jak Croy w Norymberdze w trzecim meczu polskich złotych igrzysk olimpijskich w 1972 roku. To był jego najlepszy mecz. Ale, jak sam mówi, nie najważniejszy. Tu zawsze jest "honorowe miejsce" dla Wembley 73. To wtedy zaczęła się cała legenda.
W Zabrzu-Mikulczycach przy ulicy Ligonia, przemianowanej potem na Krajowej Rady Narodowej, samochody w latach 50. jeździły od święta, dlatego chłopcy z pobliskich familoków spędzali tam całe dnie na kopaniu piłki.
Wśród nich był Jurek, jedyny syn Henryka i Krystyny, młodego małżeństwa. Ojciec pracował w Kopalni Mikulczyce, mama zajmowała się domem. Była to dość typowa klasa średnia, zajmująca mieszkanie składające się z kuchni i jednego pokoju. Łazienka była wspólna dla kilku mieszkań.
ZOBACZ WIDEO Gol Kamila Glika! AS Monaco kontynuuje marsz po tytuł - zobacz skrót meczu [ZDJĘCIA ELEVEN]
- Nic wielkiego, ale innych warunków wtedy nie znaliśmy, więc nie było źle - wspomina Gorgoń. Miał 10 lat, gdy podszedł do niego działacz z Górnika Mikulczyce i zapytał, czy nie chce pograć w klubie.
Początkowo grał w ataku, dopiero gdy miał 14 lat, podczas jednego z meczów zabrakło stopera. Trenerzy Goławski i Blania, którzy prowadzili zespół, pomyśleli, że spróbują na tej pozycji Gorgonia. Zupełny przypadek zadecydował o jednej z najważniejszych karier w historii polskiego futbolu.
To była pozycja idealnie skrojona pod niego. Fantastyczne warunki, siła fizyczna, z czasem też zwrotność - to jego atuty. Wyróżniał się na tyle, że któregoś dnia do jego domu zapukali wysłannicy Pogoni Szczecin. I może wylądowałby przy niemieckiej granicy, gdyby nie to, że o negocjatorach ze Szczecina dowiedziano się w siedzibie Górnika Zabrze. Słusznie uznali, że byłby to dyshonor, gdyby chłopak mieszkający zaledwie 6 kilometrów od stadionu Górnika trafił do klubu, którego stadion znajdował się 560 kilometrów dalej.
- Nie wahałem się. Jako chłopiec jeździłem na mecze Górnika na Stadion Śląski. Oglądało się europejskie puchary i myślało, co by było gdyby... Dla mnie Górnik wtedy był takim klubem jakim dziś dla nastoletnich chłopców jest Real Madryt czy Bayern Monachium.
Miał 17 lat i trzeba przyznać, że trafił najlepiej, jak mógł. Pod opiekę Stanisława Oślizło, jednej z największych legend klubu.
- To był zawodnik wysokiej klasy światowej. Dla mnie idealny, bo miałem świadomość, że mogę sobie pozwolić na błąd i on tam będzie. To był ogromny luksus - wspomina Gorgoń.
Od początku było widać, że ten chłopiec, nieco drewniany, ma spore możliwości, by zrobić karierę. - Może podchodziliśmy do niego z małym przymrużeniem oka, bo był surowy technicznie, ale szybko zaczął robić postępy - śmieje się Oślizło.
Pierwsze miesiące spędził na ławce rezerwowych, bo defensywa Górnika, w tym czasie jedna z lepszych w Polsce, wydawała się zabetonowana. W końcu Geza Kalocsay w sezonie 1968-69 zdecydował się dać kilka szans 18-letniemu piłkarzowi. I uznał, że nie ma potrzeby go zmieniać.
Na następnej stronie przeczytasz: Dlaczego Górnik nie wygrał w finale Pucharu Zdobywców Pucharów i jak Gorgoń został zawieszony na pół roku za "pijackie ekscesy".
[nextpage]
Górnik był w tym czasie pierwszą drużyną całej Polski. Potem taką został jeszcze Widzew Łódź, a potem już chyba nikt. Zespół z Zabrza jako jedyny w historii polskiej piłki klubowej dotarł do finału europejskiego pucharu. Był to nieistniejący już Puchar Zdobywców Pucharów. 29 kwietnia 1970 r. na stadionie w Wiedniu, w finale, Górnik przegrał z Manchesterem City 1:2.
- Chyba byliśmy już zbyt zadowoleni z siebie, z tego że weszliśmy do finału. Wszyscy mówili, że to i tak już dużo. A my jechaliśmy na Zachód jak na zakupy. Niektórzy zabrali żony. Nie było czasu na futbol, weszło rozluźnienie - rozkłada ręce. Po latach podobnie powie o meczu z Niemcami w 1974 roku. Polakom specjalizującym się w szarżach zabrakło mentalności zwycięzców.
Gdyby zorganizować casting do filmu, rolę olbrzyma lub potwora dostałby bez problemu. Choć akurat to drugie nie pasowałoby do jego osobowości. Mierzący 192 centymetry, potężnie zbudowany mężczyzna był postrachem napastników. Przy swoich warunkach fizycznych był dość zwrotny.
- Nie był to "Batory w porcie", jak nazywało się zawodników niezbyt ruchliwych. Wręcz odwrotnie. Szybki, skoczny, mający "timing", to był zawodnik zjawiskowy - uważa Dariusz Łuszczyna, były dziennikarz m.in. "Piłki Nożnej" i "Faktu".
Na mundial w RFN w 1974 roku był pewniakiem. Na 10 dni przed turniejem Kazimierz Górski zdecydował, że dołączy do niego Władysław Żmuda. We dwóch stworzyli najlepszy duet stoperów w historii polskiego futbolu. Dwóch wysokich, silnych i bardzo agresywnych obrońców dawało wielki luksus piłkarzom z ofensywy.
W przeciwieństwie do kolegów z zespołu nie był zbyt częstym gościem dziennikarzy. Raczej wyciszony i stonowany mężczyzna wolał trzymać się na uboczu, choć jak zapewnia Andrzej Strejlau, wewnątrz drużyny był ważną postacią, człowiekiem ze świetnym żartem, otwartym. To też wyjaśnia w jakiś sposób fakt, że początkowo zgłaszał trenerom w ostatniej chwili różne dolegliwości. Jakby czekał na komendę: "Dobrze, dziś siądź na ławce". Ale był zbyt dobry, by z niego zrezygnować, więc z czasem trenerzy po prostu ignorowali jego "prośby" i wstawiali go do składu.
Biorąc pod uwagę jego osobowość, tym większy był skandal z jego udziałem. W 1975 roku został przez zarząd Górnika zawieszony na pół roku za udział w tzw. "aferze pociągowej". Przekaz był taki, że Gorgoń, jako że lubił piwo, wypił go za dużo i wywołał w pociągu jadącym z Francji do Polski karczemną awanturę. Miał naubliżać jednej z pasażerek. "Sportowiec" napisał, że zarząd klubu wykorzystał to, by ukarać piłkarza chcącego odejść do innego klubu.
- Pierwsze słyszę, że chciałem odejść z Górnika. Pewnie, że wypiliśmy, ale zawalili nasi działacze, którzy pomylili bilety - mówi piłkarz.
Andrzej Szarmach wspominał w swojej autobiografii: "Wszystko zaczęło się od tego, że nie mieliśmy gdzie spać. Do naszego, wskazanego i wyznaczonego przedziału z sześcioma kuszetkami, weszło dwóch działaczy i zamknęło się od środka. Albo zasnęli i nie mogliśmy ich dobudzić, albo mieli nas gdzieś. Tak czy inaczej czterech ludzi, Jurek Gorgoń, Lucek Kwaśny, Irek Lazurowicz i ja zostało na lodzie (...). Cóż mogliśmy zrobić? Każdy przysiadł sobie na korytarzowym wąskim krzesełku i odliczał kilometry do końca drogi. Co jakiś czas na horyzoncie pojawiał się chłopak z baru, a wraz z nim wózek z kanapkami, słodyczami i piwem.
Przyjechał raz - wzięliśmy butelkę. Przyjechał za godzinę drugi raz - znowu. Trzecia runda - trzeci browar. Nie pamiętam, ile razy zrobiliśmy u niego zakupy, ale z czasem poczuliśmy zmęczenie i opierając głowę o twardą ścianę, szukaliśmy snu. Jeden z pasażerów wychodził z przedziału, zwalniając swoje miejsce. Jurek Gorgoń grzecznie spytał, czy może je zająć. Kiedy wrzucał swoją torbę na półkę, pociąg gwałtownie zahamował i Wielka Biała Góra, jak na niego mówiliśmy, zwaliła się na pewną panią. Mimo że Gorgoń przeprosił, a pani wyszła z całej sytuacji bez szwanku, w obronę postanowił wziąć ją jakiś bojowo nastawiony jegomość".
Skończyło się awanturą i zawieszeniem Gorgonia. Ale tylko przez klub, bo Górski nie pozwoliłby ruszyć piłkarza. To wtedy powstało powiedzenie selekcjonera: "Wolę pijanego Gorgonia niż trzeźwego Ostafińskiego". Co tu dużo mówić, mocno krzywdzące dla stopera z Przemyśla, ale z drugiej strony podkreślające światową klasę Gorgonia.
"Długi" (inny z jego pseudonimów) był podstawowym zawodnikiem kadry aż do 1978 roku. Zdobył trzecie i piąte miejsce na świecie, złoto i srebro igrzysk.
Czy mógł zdobyć więcej? - Trudno powiedzieć. W 1978 roku wszyscy byliśmy o 4 lata starsi, graliśmy w Ameryce Południowej. Wygrać z nimi na ich terenie nie jest tak łatwo, może na papierze - mówi.
Na mundial pojechał krótko po tym, jak jego Górnik stracił blask i spadł do 2 ligi. Mecze Górnika zamieniały się w obwoźny cyrk, a on sam w króla miasteczek i małych miejscowości.
- Wiedziałem, że oczy kibiców są zwrócone na mnie i nie mogę się ośmieszyć. Każdy nasz przyjazd powodował, że stadiony się zapełniały. Miejscowi przyjmowali nas ciepło - wspominał Gorgoń w rozmowie z "Przeglądem Sportowym". Górnik nie pozostawił nikomu złudzeń i awansował do pierwszej ligi z 13-punktową przewagą (przy dzisiejszej punktacji byłoby to 21 punktów). Gorgoń pograł jeszcze rok i wyjechał do Sankt Gallen, gdzie mieszka do dziś.
- Miałem już 31 lat i uśmiechnęło się do mnie szczęście - mówi. W Szwajcarii zakończył karierę i tam też się osiedlił. Z czasem w kraju pojawiła się informacja, że jest z nim źle i pracuje na ochronie.
- A tak naprawdę pracowałem w firmie handlowej i zajmowałem się wysyłaniem towarów. Czasem było trochę pracy fizycznej i tyle - śmieje się Gorgoń, dziś emeryt.
MAREK WAWRZYNOWSKI