Patrick O'Connell. Irlandczyk, który uratował istnienie Barcelony

PAP/EPA / QUIQUE GARCIA / Kibice Barcelony
PAP/EPA / QUIQUE GARCIA / Kibice Barcelony

Patrick O'Connell to zhańbiony kapitan Manchesteru United, obdarzony na Camp Nou kultem równym Johanowi Cruyffowi. Zmarł jako żebrak na londyńskiej stacji King Cross.

W tym artykule dowiesz się o:

Albert Camus uznał, iż skoro wszyscy są skazani na śmierć, nie powinniśmy przejmować się ani momentem, ani przyczyną zgonu, tylko pozostawieniem za sobą czynów, które będą nam zapamiętane na wieki. Trudno lepiej jednym zdaniem określić biografię Patricka O'Connella, irlandzkiego piłkarza oraz trenera, który ratując od upadku jeden z najbardziej zasłużonych klubów sportowych na świecie, pozostawił w ubóstwie żonę oraz czwórkę dzieci.

[b]

Upadek ze szczytu
[/b]
O urodzonym w 1887 roku na terenie Dublina Patricku O'Connellu piłkarski świat usłyszał krótko przed wybuchem I Wojny Światowej. Wtedy to piłkarze Manchesteru United zapewnili sobie utrzymanie w angielskiej ekstraklasie, odnosząc zwycięstwo nad Liverpoolem w ostatniej kolejce sezonu. Nie było jednak euforii. Okazało się, że działacze angielskiej federacji natrafili na informacje, iż w przeddzień meczu piłkarze obu drużyn spotkali się w miejscowym pubie, gdzie omawiali ustawienie rezultatu meczu. W wyniku procesu siedmiu zawodników otrzymało dożywotnie zakazy gry.

O'Connell, który jako kapitan United przewodniczył zebraniu, nie został ukarany, gdyż przy stanie 2:0 dla Czerwonych Diabłów strzelił z rzutu karnego niemal w chorągiewkę znajdującą się w narożniku boiska. Śledczy, nieznający ustaleń zza stolika (piłkarze postawili dokładny wynik 2:0) uznali, iż chybiona jedenastka była znakiem sprzeciwu Irlandczyka wobec intrygi kolegów. Niesmak jednak pozostał. O wiele dłużej niż Irlandczyk na Old Trafford.

Nowy początek

Afera oraz I Wojna Światowa zaprzepaściły świetnie zapowiadającą się karierę O'Connella, który był zmuszony zmienić otoczenie. Gdy Irlandczyk miał 35 lat, wyjechał do Hiszpanii i tam kontynuował karierę trenerską. Dla Europejczyka z pierwszej połowy XX wieku, niepewnego stabilizacji granic na Starym Kontynencie, podróż mogła okazać się biletem w jedną stronę. Dla O'Connella pozornie nią była.

ZOBACZ WIDEO #dziejesiewsporcie: karne pompki piłkarzy Barcelony

Świetne wyniki w drugoligowym Racingu Santander przykuły uwagę pogrążonego w kryzysie Realu Betis, dumy regionu Andaluzji, z frekwencją nieprzekraczającą wówczas nawet półtora tysiąca kibiców na meczu. Julio Jimenez Heras, kierownik PR klubu z Sewilli, bez chwili zawahania przypomina historyczny wkład Irlandczyka w rozwój drużyny. - Jego taktyczne pomysły oraz sposób zarządzania wychodziły poza nasza erę!

Mówiąc o rewolucyjnych ideach, Jimenez wspomina zakaz palenia tytoniu przez piłkarzy oraz wymyślenie pułapki ofsajdowej, skutkujące utratą zaledwie 19 goli w sezonie 1934-35. Liczbę powodującą do tej pory osłupienie na twarzach ekspertów prześwietlających futbol na Półwyspie Iberyjskim.

Doskonała organizacja gry w defensywie miała odzwierciedlenie w wynikach drużyny, która wreszcie walczyła o tytuł. Niezbędne było tylko jedno zwycięstwo w meczu przeciwko Racingowi Santander, byłej drużynie O'Connella. Irlandczyk postanowił wykorzystać znajomości. W przeddzień spotkania zaprosił byłych podopiecznych na wspólny posiłek, którego celem było przekonanie ich do odpuszczenia meczu.

Szkoleniowiec usłyszał wtedy, iż prezes Racingu, Jose Maria de Cossio, personalnie fan drugiego w tabeli Realu Madryt, obiecał piłkarzom sowite premie za pokonanie Betisu. Według nigdy niepotwierdzonych legend, O'Connell wręczył swoim byłym zawodnikom jeszcze grubszą walizkę pieniędzy, co potwierdzałby fakt deklasującego zwycięstwa Andaluzyjczyków 5:0. Wyniku, który przypieczętował pierwsze - oraz jak do tej pory jedyne - mistrzostwo w historii klubu.

Z rezultatem nie mógł pogodzić się zarząd Królewskich, który wystosował protest do hiszpańskiej federacji. Pozytywne rozpatrzenie wniosku mogłoby zakończyć karierę menedżerską O'Connella tak jak przed laty urągająca piłkarzowi afera z Manchesteru. Z braku dowodów tym razem Irlandczykowi się upiekło.

Zemsta

Patrick O'Connell zamiast posypać głowę popiołem, postanowił uderzyć w zespół z Madrytu jeszcze raz. W stolicy Hiszpanii większą nienawiść odczuwano jedynie do FC Barcelona. Szkoleniowiec nie wahał się więc ani przez moment, gdy szefowie Dumy Katalonii zapukali do jego biura i położyli ofertę na stole.

Debiutancki sezon zwieńczył finałem Pucharu Hiszpanii w 1936 roku, w którym Barcelona zmierzyła się z Realem. Dzięki licznym błędom sędziowskim, które zdaniem futbolowych historyków były tak skandaliczne, że nie mogły być przypadkowe, Real prowadził w meczu 2:1 i zdobył trofeum. Generał Franco, protektor Realu, kilka tygodni później zakończył lata odwiecznej rywalizacji miedzy Madrytem a resztą kraju. Nie tylko na boiskach, ale również i w życiu codziennym. Wybuchła wojna domowa.

Ratunek

Blaugrana, mimo zawieszenia rozgrywek ligowych, grała mecze między drużynami zlokalizowanymi nad Morzem Śródziemnym. Wszystkie z nich wspierały profrancowski rząd, a Barca co tydzień musiała się mierzyć ze strachem, czy mecz wyjazdowy nie stanie się ich ostatnią podrożą w życiu. Tak jak dla prezesa klubu, Josepa Sunyola, który w sierpniu 1936 roku został aresztowany oraz brutalnie zamordowany. O'Connell dowiedział się o całym zdarzeniu podczas wakacji w Irlandii, dostając wiadomość, iż klub zrozumie, jeśli szkoleniowiec przestraszony o swoje życie nie będzie chciał wracać. O'Connell dzień po otworzeniu koperty z listem pojawił się w swoim biurze w Katalonii.

Pomimo niezwykłej odwagi Irlandczyka, klub znalazł się w najtrudniejszym momencie swojej egzystencji. Brak zainteresowania bojących się o swoje życie kibiców zamknął ostatni kurek pieniędzy, bez którego konto wysychało w trybie ekspresowym. Barcelona jednak przetrwała, a wszystko dzięki irlandzkiemu szkoleniowcowi.

Latem 1937 roku Patrick O'Connell wynegocjował kontrakt z meksykańskim biznesmenem Manuelem Mas Soriano odnośnie rozegrania serii objazdowych sparingów w Ameryce Północnej. Tę ratunkową podróż nazywano potem "Drogą do Zbawienia".

- W tamtych trudnych czasach O'Connell udowodnił, że można być osobą, która znalazła się o odpowiednim czasie i w odpowiednim miejscu. Jest przykładem, jak połączyć wojnę ze swoją pasją - stwierdził prezes klubu z Katalonii, Josep Maria Bartomeu, wprowadzając tym zdaniem Irlandczyka do galerii sław FC Barcelony.

O'Connell wraz z końcowym gwizdkiem ostatniego spotkania zebrał szesnastu zawodników do własnego pokoju w nowojorskim hotelu. Właśnie tam obradowano o przyszłości Barcelony, a na koniec zebrania szkoleniowiec zadał swoim piłkarzom tylko jedno pytanie: "Kto zamierza wraz ze mną budować na nowo potęgę naszego klubu?". Zareagowała tylko czwórka podopiecznych. Reszta wybrała spokojne życie w Meksyku bądź w Europie Zachodniej.

Dzięki rozegraniu meczów towarzyskich, które cieszyły się wielkim zainteresowaniem za Oceanem, klub zarobił przeszło 15 tysięcy dolarów na wpływach z biletów. To była wówczas dość pokaźna suma. Klub przetrwał.

Ciemna strona medalu

O'Connell dopiero po trzech latach względnej stabilizacj zrezygnował z posady. Tym razem jako legenda klubu. - Jego osobowość. To w niej rodziły się liczne sukcesy, które osiągał w sporcie. Lecz również porażki w życiu osobistym. Był wspaniałym sportowcem, trenerem, ale jako mąż pozostawił rodzinę w ubóstwie - stwierdza wnuk Patricka, Mike O'Connell, przytaczając historię z dnia, kiedy szkoleniowiec miał wyjechać po raz pierwszy na Półwysep Iberyjski. Żona trenera Ellen wydała ostatnie oszczędności na podróż do Newcastle, aby przekonać męża do rezygnacji z wyjazdu. Irlandczyk jedynie zaśmiał się jej w twarz. Kobieta nigdy już później nie spotkała O'Connella, z rzadka otrzymywała od niego pocztą pieniądze na utrzymanie rodziny.

Podczas pracy w Katalonii O'Connell stanął po raz drugi na ślubnym kobiercu. Szkoleniowiec zapomniał jednak poinformować nową ukochaną, że w Irlandii wciąż czeka na niego żona z czwórką dzieci. Cała intryga wyszła na jaw po latach, a opuszczony przez małżonkę Patrick wyjechał ze łzami w oczach z Hiszpanii na początku lat 50. Zamieszkał w londyńskim mieszkaniu swojego brata.

Osiągnięcia Irlandczyka nie zyskały rozgłosu w Anglii. Kolejne odmowy w rozmowach o trenerskie posady O'Connell zatapiał w butelkach alkoholu. Żebrzący na stołecznej stacji King Cross, pewnego dnia został odwieziony w ciężkim stanie do szpitala Saint Pancras, gdzie spędził w osamotnieniu ostatnie dni życia.

Umarł w zapomnieniu 27 lutego 1959 roku, a na pogrzebie zjawił się jedynie brat.  - Kiedy usłyszałem historie życia Patricka O'Connella, jako miłośnik piłki nożnej postanowiłem, że trzeba zrobić wszystko, aby upamiętnić biografię jednej z największych legend brytyjskiego futbolu. Nikt go przedtem tutaj nie znał. Naprawdę nikt - wyznaje Fergus Dowd, kierownik funduszu, zajmującego się odnową anonimowego nagrobka piłkarza, który do dziś straszy przechadzających się po obrzeżach londyńskiego cmentarza Kensal Green.

Legenda

Dowd wraz z wnukiem zawodnika Mikiem O'Connellem skontaktowali się z największymi legendami futbolu odnośnie przeznaczenia koszulek, z których sprzedaż pokryłaby koszty restauracji pomnika. Sprawy przybrały jednak zupełnie nieoczekiwany obrót. Dzięki pomocy takich osób jak Sir Bobby Charlton, Franz Beckenbauer, Luis Figo czy Paolo Maldini fundusz był w stanie zorganizować również wystawę muzealną poświęcona Irlandczykowi, który uratował istnienie Barcelony.

Legendarny kataloński dziennikarz, Jordi Finestres, zapytany w obszernym wywiadzie dla irlandzkiej telewizji TG 4, co czyni Barcelonę wielką, odpowiedział z twarzą pełną wzruszenia: - Blaugrana to nie tylko ludzie pokroju Messiego, Cruyffa, czy Maradony, ale również nasz Paddy O'Connell. W końcu on był pierwszą osobą, która pokazała Katalończykom, iż Barcelona to naprawdę coś więcej niż klub. Wspaniale, że ktoś w końcu zaczął to doceniać.

Źródło artykułu: