Artur Wiśniewski: Sezon cudów?

Jest takie oklepane już powiedzenie, że "jesteś tak dobry, jak twój ostatni mecz". Gdyby na siłę wcielić je w życie, można by wysnuć logiczny wniosek, że krakowska Wisła faktycznie jest mocnym zespołem (1:0 z Jagiellonią), a Legia Warszawa to już w ogóle ho ho ho (baty wymierzone Cracovii). Nie dajmy się jednak zwieść złudzeniom. Zwycięstwa obu zespołów bardziej wskazują na przeciętny poziom naszej ligi, niż na siłę tych ekip.

Upajanie się historią i snucie jakichś hurraoptymistycznych wizji przyszłości w odniesieniu do Wisły wydaje się być nie na miejscu. Z całym szacunkiem dla tego "dość" zasłużonego klubu piłkarskiego jak na nasze polskie warunki, ale ciężko nie ulec wrażeniu, że Wisła przypomina dziś starą dyszącą lokomotywę, którą zapomniano zmodernizować mimo upływu czasu. Konfucjusz mawiał, że "kto nie umie spoglądać daleko, ten blisko ma kłopoty". Działacze Wisły są wyjątkowo krótkowzroczni.

Tomasz Frankowski ostatnio zaliczył drobną wpadkę podczas rozmowy z dziennikarzami, mówiąc, że jest piłkarzem Wisły. Cała sytuacja wyglądała zabawnie, ale doprawdy ciekaw jestem, czy w Krakowie nie zastanawiają się, czy przypadkiem nie popełniono błędu, nie angażując antycznego "Franka" do zespołu. Nic nie wskazywało na takie odrodzenie "łowcy bramek" po powrocie do Polski, ale w Białymstoku Frankowskiemu zaufano i efekt jest taki, że 34-letni zawodnik w 7 meczach strzelił dla Jagiellonii aż 5 goli.

Atak Wisły to dzisiaj wielki piłkarsko Paweł Brożek, a także wielki wzrostem Beto. Rafał Boguski typowym napastnikiem nie jest i pewnie nie będzie, ale w obliczu deficytu trener Maciej Skorża niekiedy desygnuje go do gry w linii napadu. Wszystkie te roszady oraz inne kombinacje doprowadziły do tego, że Wisła jest na trzecim miejscu w tabeli (!) i traci do prowadzącego Lecha Poznań tylko 3 punkty (!!!).

W Telefonice, głównym sponsorze Wisły, pieniędzmi nie śmierdzą, ale widocznie istnieją jakieś czary mary, by przy minimalnych środkach wyklarować zespół, który będzie się realnie liczyć w walce o mistrzostwo kraju. Ale pytanie, co dalej?

W Warszawie również jesteśmy świadkami jakiegoś magicznego przedstawienia, w którym główny udział biorą sami piłkarze, przyzwyczajeni od dłuższego czasu, że kibice kosztem ich samych prowadzą wojnę z działaczami (czy jak kto woli, działacze prowadzą wojnę z kibicami). Roger Guerreiro, nasz najbardziej brazylijski Polak, powiedział niedawno, że "może warto byłoby zburzyć trybunę i grać w ciszy", skoro i tak nie otrzymuje się wsparcia od swoich sympatyków. Jeśli Legii jakimś cudem uda się zdobyć mistrzostwo, okaże się, że kibice stołecznemu klubowi w istocie wcale nie są potrzebni.

Uzyskane przez Lecha 48 punktów to na chwilę obecną za mało, by móc sobie pozwolić na grę na luzie do końca sezonu. Nasz jedyny godny reprezentant na arenie międzynarodowej także jakimś dziwnym zbiegiem nieprzychylnych okoliczności nie może odskoczyć swoim miernym rywalom, mimo że piłkarsko, organizacyjnie i finansowo bije ich o dwie głowy.

Nasza liga to po prostu jakiś żart, skoro na jej szczycie znajdują się kluby (nie licząc Kolejorza), które wymagają gruntownych wewnętrznych przemian, a mimo to walczą o najwyższe cele.