Od początku Adam Matuszczyk był chowany w polskim duchu. Jego koledzy, najpierw w Merzig, następnie w Dillingen, zachwycali się zagraniami niemieckich zawodników, a on od początku oglądał Kazimierza Deynę i Andrzeja Szarmacha, którym za młodu kibicował ojciec Jerzy, były bokser z Gliwic. Co prawda pochodził z rodziny Niemców, którzy po wojnie zostali w Polsce, ale czuł się Polakiem.
Gdy Adam miał 1,5 roku, jego ojciec przebywał już w Niemczech, w Merzig. Najpierw w obozie dla imigrantów, ale krótko. W końcu podstawy języka wyniósł z rodzinnego domu. Szybko dostał pracę jako ślusarz. Był dumny, gdy dzwonił do domu, a Anna, matka chłopca, opowiadała o jego postępach na boisku.
- Sąsiedzi mówili, że to nowy Maradona - opowiadał pan Jerzy, gdy rozmawiałem z nim krótko po powołaniu do kadry narodowej.
Matuszczyk był jedną z wielkich nadziei Franciszka Smudy, który będąc selekcjonerem, nie był w stanie poradzić sobie z polskimi piłkarzami i zaczął desperacko sięgać po tzw. "farbowane lisy", zawodników z polskimi korzeniami oraz emigrantów.
ZOBACZ WIDEO #dziejesiewsporcie: kiedyś pięć goli, teraz pięć bil. Lewandowski zszokował Chińczyków!
Takich jak Matuszczyk. Jego rodzina wyemigrowała za chlebem. W Gliwicach mieli pokój i kuchnię, zaś łazienką musieli dzielić się z sąsiadami. Niemcy były bramą, może nie do raju, ale do dużo lepszego życia. Raj był przewidziany dla drugiego pokolenia, czyli właśnie dla Adama. Droga do niego prowadziła przez boisko.
Zaczął w miejscowej drużynie i gdy się już zaaklimatyzował, został gwiazdką numer 1, a jako 13-latek przechwycił go większy Dillingen. Był tak dobry, że telefon w domu państwa Matuszczyków się urywał. Najpierw była oferta FC Saarbruecken. To robiło wrażenie. I to duże. Ale tylko do czasu kolejnego - z 1.FC Kaiserslautern. Spełnienie marzeń? Tak, ale Adam wiedział, że ma wybór. Dzwonili kolejni - Karlsruhe, Leverkusen, Werder i w końcu 1.FC Koeln. Tam pojechał i już nie chciał słyszeć o innych propozycjach.
Dla rodziców była to trudna sprawa. 250 kilometrów od domu oznaczało, że od tej pory nie będzie wspólnych rodzinnych obiadów. Ale Adam postawił sprawę jasno.
- Powiedział: "Albo mnie puścicie, albo ucieknę z domu" - mówił ojciec piłkarza.
To była elitarna grupa. Choć się wykruszała. Powoli, jeden po drugim. Aż na końcu został tylko on. Jedyny, który przetrwał brutalne sito. Chłopak z Gliwic.
Debiutował w Bundeslidze jako 20-latek. Rok później rozegrał pierwszy mecz w reprezentacji Polski. W sumie zagrał ich 21, był dla Smudy często zawodnikiem pierwszego wyboru, ale tak naprawdę nigdy nie był w stanie utrzymać długo wielkiej formy. Takiej jak w meczu z Wybrzeżem Kości Słoniowej w Poznaniu w listopadzie 2010 roku. Jego znakomite podania dwukrotnie na gole zamieniał Robert Lewandowski, a polska publiczność była przekonana, że znalazła dwie wielkie gwiazdy do kadry na lata. Tym bardziej, że chwilę wcześniej strzelił w wyjazdowym meczu towarzyskim bramkę Amerykanom. Drużyna grała znakomicie. Robert Warzycha, który był wtedy na meczu, powiedział, że dawno Amerykanie nie musieli przed nikim tak rozpaczliwie się bronić.
Może Matuszczyk uwierzył Smudzie, który kilka miesięcy wcześniej powiedział słowa, których pewnie dziś wstydziłby się przeczytać: "Mało jest takich piłkarzy, bo to nie jest tylko defensywny pomocnik. Adam bardzo przydaje się też w ataku. Jeśli Tomek Bandrowski się trochę podszkoli technicznie, to razem z Matuszczykiem na Euro 2012 będą taką parą jak Iniesta i Xavi w Barcelonie. Zabiegają wszystkich i nikomu nie odpuszczą".
O Bandrowskim zapomniał zaraz po tym, jak o nim powiedział. Matuszczyk utrzymywał się na powierzchni nieco dłużej, ale też ledwo dryfował. Gdyby użyć słów Adama Nawałki, nie był dobry "ani w ofensywie, ani w defensywie". Nie był kreatorem, nie był wojownikiem. Był uniwersalnym chłopakiem jakich wielu.
I pewnie dlatego zamiast wielkiego skoku, był powolny zjazd i zaledwie 5 minut na Euro 2012, które okazało się wielką klęską Biało-Czerwonych, grobem Franza Smudy jako poważnego selekcjonera. Matuszczyk jako reprezentant został pochowany jakiś czas później. Rok po turnieju wrócił do drużyny na mecz z Liechtensteinem. Polska wygrała 2:0, ale zawodnika więcej w kadrze nie zobaczyliśmy.
Zresztą kariera Matuszczyka od tego momentu również nie napawała optymizmem. Był ledwie średnim piłkarzem w 2. Bundeslidze, nie zrobił spodziewanych postępów, kariera w dorosłej piłce go przerosła.
Ostatni epizod w niemieckiej piłce, w Eintrachcie Brunszwik, świetnie w prostych słowach podsumował magazyn "Seen" zajmujący się sportem w regionie: "Gdy Adam Matuszczyk przenosił się do Brunszwiku 18 miesięcy temu, wielu fanów Eintrachtu miało nadzieję, że reprezentant Polski szybko zostanie regularnie grającym piłkarzem. Niestety, dziś już wiemy, że żółte i niebieskie nie są barwami tego piłkarza".
Matuszczyk w pierwszym sezonie grał regularnie, ale poza świetnym meczem w Bielefeld, gdzie strzelił bramkę i dowodził kolegami, rzadko był w stanie udowodnić swoją przydatność. Niemcy narzekali, że jest jakby nieobecny na boisku. A zawodnik numer 6 nie może być tylko obecny, on musi być generałem.
Miał wsparcie trenera. Torsten Lieberknecht szukał mu partnera, sądząc, że może nie Matuszczyk jest problemem. Nic nie pomagało, żadna kombinacja nie działała. Może to nie do końca sprawiedliwe, ale po tym jak Matuszczyk zaczął grzać ławę, a Lieberknecht postawił na duet Quirin Moll - Patrick Scheonfeld, Brunszwik ruszył do przodu.
Matuszczyk wyrażał głośno niezadowolenie ze swojej sytuacji, a klub nie krył, że chętnie się go pozbędzie.
Polska to dość nieoczekiwany kierunek dla 28-letniego zawodnika (przed startem sezonu związał się z KGHM Zagłębiem). Ale Lubin, miejsce pozbawione presji, to też dobre środowisko, by ratować karierę.
gry ..... Czytaj całość