Od początku decyzje były dziwne. W trójce odstrzelonych zawodników, obok Michała Kucharczyka i Tomasza Jodłowca, znalazł się Kamil Glik, co dziś ciężko sobie wyobrazić. Franciszek Smuda, selekcjoner reprezentacji Polski, nie widział sensu zabierania młodego wtedy zawodnika na turniej. Miał zupełnie inny plan. Plan, który spalił na panewce. Dokładnie 5 lat temu Polska zakończyła swój udział na Euro 2012. Przegraliśmy 0:1 z Czechami, w jednym z najbardziej przygnębiających spotkań w historii kraju.
Nie ma takiej skali, w której dałoby się dobrze określić naszą klęskę. Graliśmy na własnym terenie, mieliśmy chyba najłatwiejszą grupę w historii turniejów o mistrzostwo Europy. Dodatkowo wszyscy nasi rywale byli w dość głębokim kryzysie. A Polska? Dziennikarze pisali, że ma najlepszą drużynę w XXI wieku. Hasło, które wymyślił jeden z dziennikarzy "Gazety Wyborczej".
Skończyło się na tym, że nie tylko nie wyszliśmy z grupy, ale zajęliśmy w niej ostatnie miejsce. Mecz z Czechami był tylko smutnym zakończeniem tej męczarni, jaką była nasza gra. Prostej, przewidywalnej do bólu, ograniczającej się do ataku jedną stroną boiska.
Ostatni mecz, z powoli schodzącymi ze sceny Czechami, zagraliśmy z trójką defensywnie ustawionych zawodników w środku - Rafałem Murawskim, Dariuszem Dudką, Eugenem Polanskim. Piłkarze nie wytrzymali.
W rozmowie z "GW" po turnieju Robert Lewandowski ostro skrytykował Smudę.
- Z Grecją do przerwy było 1:0, rywale w osłabieniu. A w szatni cisza. Powiedziałem, że musimy strzelić drugiego gola, by być pewnym wygranej. Trener tonował bojowe nastroje. Mówił, żeby grać spokojnie i czekać. W drugiej połowie nie dokonywał zmian, choć brakowało sił i zmiennicy by się przydali. Trener bał się chyba zaufać rezerwowym. A oni byli później przygaszeni, bali się ryzykować. Dziwię się, że pozwoliliśmy Grekom atakować. Powinniśmy ich dobić zaraz po przerwie. No i rozumiem, że z ofensywnie nastawioną Rosją zagraliśmy ostrożniej, z trzema defensywnymi pomocnikami - mówił Lewandowski.
Trudno nie było odnieść wrażenia, że rola selekcjonera przerosła Smudę. Ten niezły trener ligowy okazał się chyba zbyt prosty dla piłkarzy, którzy na co dzień mieli do czynienia z fachowcami z wyższej półki.
Lewandowski przyznał, że zawodnicy, już w meczu z Czechami, gdy zorientowali się, co się dzieje, przestali realizować taktykę selekcjonera i zaczęli grać po swojemu. Tyle, że było już za późno.
Zresztą, od początku było za późno. Smudę ogłoszono selekcjonerem w październiku 2009 roku. Był to wybór ludu, choć opóźniony o wiele lat. Smuda, kilka lat wcześniej, w każdym głosowaniu audio-tele wygrałby w cuglach. Po erze Leo Beenhakkera poprzeczka była jednak podniesiona dość wysoko. Na ostatniej prostej liczyło się dwóch kandydatów - Smuda i Henryk Kasperczak. Pięcioosobowa komisja w składzie: Jerzy Engel, Andrzej Strejlau, Antoni Piechniczek, Wojciech Łazarek oraz Dariusz Śledzewski, zdecydowała o wyborze "Franza". Potwierdziło to 15 z 16 członków zarządu. Smuda miał w tym momencie na koncie trzy tytuły mistrza Polski. Potem okazało się to cofnięciem polskiej piki w rozwoju o 20 lat. Ludzie zarządzający naszym futbolem skierowali go na mieliznę.
ZOBACZ WIDEO Huesca walczy z Getafe o Primera Division [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]
Po przejściach z Beenhakkerem było oczywiste, że selekcjonerem musi być Polak. Grzegorz Lato, ówczesny prezes PZPN, nie zaakceptowałby kolejnego obcokrajowca na tym najważniejszym dla piłki stanowisku.
Jeśli Smuda zostawił po sobie coś poza wielkim rozgoryczeniem, to przede wszystkim zwrot "farbowane lisy". Tak określił reprezentację Niemiec, w składzie której było coraz więcej piłkarzy z rodzin imigranckich. Potem wypierał się tej wypowiedzi, ale w świat poszło. Tym bardziej, że sam szybko zrozumiał, iż farbowane lisy to jego jedyna szansa na sukces.
Mimo protestów wpasował do zespołu kilku piłkarzy mających polskie korzenie, Niemców - jak np. Polanski, Sebastian Boenisch i Adam Matuszczyk ale tez takich mających bardzo luźne związki z krajem, takich jak Francuzi - Ludovic Obraniak czy Damien Perquis.
Choć takie sytuacje zdarzały się i za poprzednich selekcjonerów, to jednak tu doszło do przeciążenia. Dlatego gdy Smuda zasugerował luźno obywatelstwo dla Manuela Arboledy, ludzie zaprotestowali stanowczo. Nie zabrakło rasistowskich komentarzy. A przecież właśnie Arboledzie to obywatelstwo się należało bardziej niż kilku innym zawodnikom. Byłoby to po prostu zgodne z przepisami.
Przyzwoite wyniki meczów sparingowych uśpiły nieco czujność kibiców. Zwłaszcza remis z Niemcami w Gdańsku.
Choć też nie można powiedzieć, że wszyscy byli Smudą zauroczeni. Głosy wzywające do pozbycia się selekcjonera ze stanowiska były w miarę regularne.
Choćby popularny trybun ludowy, Jan Tomaszewski, stwierdził, że to główny warunek, jeśli chcemy wyjść z grupy. Nie był jedynym.
Smuda został, z grupy nie wyszliśmy, zostało rozczarowanie i żal.
Tu jeszcze fragment z głośnego wywiadu z Lewandowskim: - Trener miał dużo czasu, by nas przygotować do najważniejszej imprezy życia. Nie zrobił tego. Gryzie mnie to strasznie. Bo była szansa na coś więcej niż tylko sukces sportowy. Nigdy w życiu nie spotkałem się z taką życzliwością takiej rzeszy kibiców. Wszystko zakończyło się "wielkim kwasem" czyli aferą biletową. Z perspektywy czasu, trzeba powiedzieć, wyjątkowo "dętą".
Schodzący po meczu z Czechami Jakub Błaszczykowski wyżalił się dziennikarzom: "Wiele spraw przed mistrzostwami Europy było niezałatwionych. Na przykład w piątek do godziny jedenastej nie wiedzieliśmy, czy nasze rodziny dostaną bilety na mecz. To jeden z konkretów".
Zawodnicy mieli pretensje, że zamiast koncentrować się na meczu, musieli odbierać telefony od rodziny i znajomych i odpowiadać na pytania, na które odpowiedzi nie znali.
"Nie może być tak, że przed każdym meczem musimy pytać pana prezesa o to, czy nasze rodziny mogą przyjechać na mecz, czy nie, czy dostaniemy dla nich bilety, czy nie. Musiałem do 23. w nocy załatwiać rzeczy wiążące się z totalnymi bzdurami"
Gdyby powiedzieć, że Błaszczykowski został zmieszany z błotem, byłoby to delikatne ujęcie tematu. Dziś mało kto o tym pamięta, ale niesmak pozostał.
5 lat od meczu z Czechami zmieniło się wszystko. Spory udział w tym miał pewnie Waldemar Fornalik, który stworzył podwaliny pod przyszły sukces Adama Nawałki, ale to była raczej praca doceniona przez koneserów. Fornalik przywrócił do kadry Kamila Glika, zaczął stawiać na Grzegorz Krychowiaka, powoli wprowadzał do kadry Piotra Zielińskiego, dawał pierwsze szanse Arkadiuszowi Milikowi. Z czasem nastąpił skok jakościowy kilku piłkarzy, doszło sporo kluczowych decyzji Adama Nawałki - powierzenie opaski kapitańskiej Robertowi Lewandowskiemu, wbrew wielkiemu oporowi Kuby Błaszczykowskiego, postawienie na ligowców Michała Pazdana i Krzysztofa Mączyńskiego. I przede wszystkim zadbanie o atmosferę, co akurat było piętą achillesową Fornalika.
Zmiany w polskiej piłce zaszły za późno. Dziś, 5 lat po klęsce na własnym terenie, mało kto pamięta o tych wydarzeniach. W sumie nie ma o czym pamiętać.
Jeden i drugi powinien siedzieć w kaukazie za swoje czyny.