Radosław Kałużny wspomina wielki mecz z AC Milan: Wielkie gwiazdy przynosiły nam koszulki

PAP / Przemek Wierzchowski
PAP / Przemek Wierzchowski

"Mówili naszym chłopakom, że przyniosą im trykoty do szatni. I później naprawdę przynosili! Byłem pod wielkim wrażeniem, że facet z wielkiego Milanu puka do nas, bo ma koszulki" - tak Radosław Kałużny wspomina wielki mecz Zagłębia Lubin z AC Milan.

W tym artykule dowiesz się o:

W niedzielę Kałużny pierwszy raz po wielu latach zjawi się Lubinie. Dzień przed meczem z Wisłą Kraków w sali konferencyjnej Zagłębia odbędzie się otwarte spotkanie autorskie z byłym reprezentantem Polski, który Miedziowym poświęcił sporą część swojej biografii "Powrót Taty". Poniżej przedstawiamy kilka fragmentów książki dotyczących właśnie dolnośląskiego klubu.

W 1995 lubińska drużyna już w I rundzie Pucharu UEFA wylosował AC Milan. "Tata" z tamtego spotkania szczególnie zapamiętał szacunek przeciwników, którzy - choć byli wielkimi gwiazdami - zachowywali się zupełnie normalnie.

"Część chłopaków była nieźle spięta. I tak wytrzymaliśmy długo - 15 minut. Fajna przygoda: zagrać z takim zespołem, zobaczyć kilka gwiazd, ale niczego więcej zrobić nie mogliśmy. Kiedy tylko zaczęli wykonywać swoją pracę na poważnie, byliśmy ugotowani.

A może to stało się już wcześniej? Wychodziliśmy na San Siro i dostawaliśmy ciarek. Wprawdzie było tylko 7 tysięcy, ale na stadionie pomieściłby się prawie cały Lubin. Przed meczem nie mieliśmy jakiejś napinki, żeby ich pokonać czy żeby powalczyć. Myśleliśmy raczej, z kim wymienić się koszulkami. A oni byli naprawdę w porządku. Nie robili najmniejszych problemów. Niektórzy mówili naszym chłopakom, że przyniosą im trykoty do szatni. I później naprawdę przynosili! Byłem pod wielkim wrażeniem, że facet z wielkiego Milanu puka do nas, że ma obiecane koszulki. Zbierałem szczękę z podłogi, jak to zobaczyłem. Sam dostałem od Goerge'a Weaha" - pisze Kałużny w "Powrocie Taty".

ZOBACZ WIDEO Listkiewicz: Dzisiaj wódką delegatów już się nie przekona (Źródło: TVP S.A.)

{"id":"","title":""}

***

"Jestem chłopakiem z Dolnośląskiego, który całe życie spędził w grupach młodzieżowych Zagłębia Lubin. Teoretycznie powinienem mieć lepszy start. W praktyce starszyzna traktowała gówniarzy wyjątkowo brutalnie. Żeby wejść do szatni, pukałem. Jeśli nie padła komenda "właź!" albo "proszę!", przebierałem się na korytarzu. Najczęściej słyszałem po prostu "spi***!". Przez pierwszy rok nie mogłem nawet zapytać, czy wolno mi tam usiąść. Wchodziłem jedynie pod prysznic, gdy wszyscy opuścili pomieszczenie.

Dołączałem do zespołu jako 17-latek. Co pół roku jeździłem z nimi na obozy i co pół roku uważano mnie za nowego. Każdy świeżak musi przejść chrzest. Kałużnemu robili go na każdym zgrupowaniu, dopóki nie ukończył 21 lat. Jak nasz bramkarz Krzysiek Koszarski przywalił mi z otwartej ręki w dupsko, pękała skóra i tryskała krew. Jego łapę miałem odpitą na pośladkach przez kilka następnych dni. Ciężko było usiąść. Tym bardziej że chłopaki nieźle się spinali, żeby mi przywalić. Lubiłem pyskować, a oni mogli co najwyżej wykosić mnie podczas treningu. To była też moja metoda. Wszystkie sprawy ze starszymi załatwiałem na gierkach. Niby niechcący, ale skurwiel poczuł, że jestem na niego wściekły. Tylko potem boleśnie karali...

Każdą noc zgrupowania obozów pamiętam doskonale - spałem z "uziemieniem". Miałem jedną nogę na podłodze. Drzwi musiały być zawsze otwarte. Sprawdzali, czy jestem gotowy do drogi o najdziwniejszych porach. To znaczy, kiedy starym kończył się alkohol. Wtedy młody ganiał po flaszeczkę.
- Jazda, wódka się kończy! - budzili mnie szarpnięciem.
- Ale ja nie mam pieniędzy - odpowiadałem zamroczony.
- C*** mnie to obchodzi - słyszałem.

Żeby skombinować im litra, musiałem pożyczać. Nie mogłem z nimi wypić, a i tak trzeba było bawić się w sponsora. Nie mieli litości".

***

"Kiedy [Janusz] Płaczek został trenerem Zagłębia, do Polski wchodziły hamburgery. Bardzo je lubiłem. Obżerałem się tym syfem codziennie. Przytyłem dużo za dużo, więc Płaczek razem z fizjoterapeutą Zygmuntem Stanowskim wprowadzili mi dietę cud. Wstrzymali wypłatę pensji oraz premii na miesiąc. Żeby otrzymać pieniądze, musiałbym zrzucić 16 z moich 98 kilogramów. Metody Chodakowskiej przy tym, co ja robiłem, to pikuś.

Stanowski rozpisał mi menu. Na śniadanie i kolację dostawałem szklankę wody. Obiad był za to syty - mogłem zjeść bulion. Oczywiście trenowałem w tym czasie z wszystkimi. Oprócz tego musiałem wejść na dwie godziny do sauny. Przed nią wypijałem butelkę piwa. Seans w połowie przerywano, bym mógł 40 minut pomoczyć się w zimnej wodzie. Relaks jak diabli. Kiedy kończyłem saunę, podpierałem rękami ściany. W każdej chwili mógłbym stracić przytomność. Po 14 dniach odchudzania ważyłem 80 kilogramów. Koledzy żartowali, żebym sobie powrzucał kamienie do getrów, bo mnie wiatr przewróci. Faktycznie, ledwo stałem. Obraz mi się zamazywał, a musiałem w tym stanie ćwiczyć tak jak reszta. Z tym że kiedy oni po treningu szli sobie łyknąć browarka, ja umierałem na saunie.

Po zakończeniu kuracji poszedłem do gabinetu Stanowskiego. Waga wskazywała prawidłowe parametry. - No, to za miesiąc badamy się jeszcze raz i jeśli utrzymasz ten poziom, dostaniesz wypłatę - powiedział Płaczek. Myślałem, że go strzelę w łeb. Przez następne cztery tygodnie mam głodować? Znowu?! Przecież ja tego nie przeżyję przetrwam! Nie miałem za co żyć".

Źródło artykułu: