Tłusty czwartek: Znikający bramkarz

PAP / Młynarczyk FC POrto 1987
PAP / Młynarczyk FC POrto 1987

Kadrą zatrzęsło: ktoś czołgał się po schodach, ktoś zabrudził korytarz. Otóż przy Młynarczyku dzisiejsi reprezentanci to zuchy na obozie harcerskim. To on jest bohaterem największej alkoholowej afery w historii polskiej piłki. On i Boniek.

Cykl "Tłusty czwartek" to okazja do dłuższej lektury. Autor przedstawia portrety najlepszych piłkarzy w historii polskiej i światowej piłki.

***

Piłkarze mieli nieco pretensji, że polska prasa podniecała się Rinatem Dasajewem, reprezentantem Związku Radzieckiego, choć miała pod nosem jego. Józef Młynarczyk w latach 80. był jednym z najlepszych bramkarzy świata.

Najpierw Adria, potem Wera

To właśnie z jego powodu doszło do największej alkoholowej afery w historii polskiej piłki. Tzw. "Afery na Okęciu", rozpoczętej pijaństwem, zakończonej skandalem.

Wszystko zaczęło się od wieczornego wypadu "Młynarza" z Włodzimierzem Smolarkiem i dwoma przypadkowo spotkanymi Libijczykami do warszawskiej restauracji "Adria". Tam spotkał dziennikarza Wojciecha Zielińskiego. Ten wypytywał bramkarza o swoją żonę, która była w Rzymie w tym samym czasie co klub zawodnika - Widzew Łódź. "Młynarz" z zazdrosnym dziennikarzem dyskusję skończyli o 7 rano w hotelu "Wera" na warszawskiej Ochocie. Było przy tym trochę krzyków i przechwałek, jak to bywa podczas męskiej libacji.

ZOBACZ WIDEO Zapłakany, chciał uciekać. Oto początki Cristiano Ronaldo. Wróci jeszcze do domu?

Oczywiście Młynarczyk nie był jedynym, który balował, ale akurat on został złapany.

- Pamiętam, że gdy nad ranem wracaliśmy do hotelu i zobaczyłem Józka na schodach, prosiłem go, żeby wrócił do pokoju, bo nie skończy się to dobrze - wspominał Andrzej Iwan.

Afera rozkręciła się dopiero wtedy, gdy szkoleniowcy uznali, że za karę nie zabiorą bramkarza na mecz kadry narodowej na Maltę. Wstawiło się za nim kilku kolegów, a przodował oczywiście Zbigniew Boniek, który 35 lat później zamieni się ze zwierzyny w myśliwego.

Afera zakończyła się zawieszeniem czołowych graczy kadry: Młynarczyka, Bońka, Żmudy, Smolarka i Terleckiego.

PZPN zrobił pokazówkę. Śledztwo było długie i relacjonowane przez prasę. Psycholog sportowy Marek Pilkiewicz usprawiedliwiał wówczas Młynarczyka. Uważał, że w jego stanie człowiek mógłby nawet podjąć próbę samobójczą, zaś bramkarz Widzewa wybrał po prostu łagodniejszą formę odreagowania:

"Ostatni okres w życiu Młynarczyka charakteryzował się nagromadzeniem zdarzeń o wyjątkowej wręcz sile emocjonalnej, przekraczającej możliwości psychiczne normalnego człowieka (...) na zgrupowanie stawił się, co jest zrozumiałe, w fatalnym wręcz stanie psychicznym i w zasadzie powinien być w tym momencie wycofany ze zgrupowania (...). Ponieważ nikt jednak nie pomógł Młynarczykowi w tej trudnej sytuacji, uważam, że sam jego czyn jest w pełni zrozumiały psychologicznie, że była to jedyna znana mu skuteczna forma (w jego przekonaniu) wcześniej wyuczona i kilkakrotnie już stosowana w przeszłości w sytuacjach dla niego krytycznych".

Afera z 1980 r. zakończyła się dyskwalifikacjami, nawet dwuletnimi, oraz zwolnieniem ze stanowiska selekcjonera kadry narodowej.

Jeśli już nalano do kielicha, to zawsze się napiłem

W obronie zawodnika wykorzystywano fakt, że stało się to krótko po śmierci ojca piłkarza. Ale to nie był jednorazowy wyskok. Już wcześniej Młynarczyka wynoszono nieprzytomnego z samolotu wracającego z RFN. Po prostu miał poważny problem alkoholowy.

[nextpage]
W swojej autobiografii pisał: "Kiedy przeszedłem do seniorów, chciałem bliżej poznać kolegów. Okazało się, że najprostszym sposobem, by być przez nich zaakceptowanym, było napić się z nimi. Stało się niejako tradycją, że z czołówką, która decydowała o drużynie, należało coś łyknąć. Była i jest to zła tradycja, ale takie są realia. Miałem na tyle słaby charakter, że nikomu nie potrafiłem odmówić bez względu na to, czy był to piłkarz, czy działacz. Jeśli już nalano do kielicha, to zawsze się napiłem".

Wychowywał się w Nowej Soli na ulicy Pstrowskiego. Na ulicy to w sumie dobre określenie, bo w tamtych czasach tak przejawiała się głównie jego aktywność. Zwłaszcza, że w domu było dość biednie. Ale do końca podstawówki była to tylko gra dla rozrywki i nie tylko w piłkę, a we wszystkie możliwe dyscypliny sportu. Dopiero po skończeniu podstawówki nauczyciel WF, Piotr Polański, namówił go na treningi w lokalnym klubie Astra. Stamtąd trafił kolejno do Dozametu Nowa Sól, BKS Bielsko-Biała i Odry Opole. Tam z czasem zaczął zyskiwać renomę jednego z najlepszych polskich bramkarzy. W końcu trafił do Widzewa Łódź, wówczas najmocniejszego klubu w Polsce. Tak okoliczności transferu opisywałem w książce "Wielki Widzew":

"Była siódma nad ranem, gdy Józef Młynarczyk usłyszał głośne walenie w drzwi. Wyjrzał zaspany przez wizjer i zobaczył znajomą twarz. Zabawnie niechlujny, nieuczesany facet, którego kojarzył każdy piłkarz w kraju. Stefan Wroński (kierownik Widzewa - red). Bramkarz Odry Opole musiał być zaskoczony, bo jeśli miał się spodziewać kogoś tego dnia, to raczej wysłanników Jana Szlachty, szefa Rady Patronackiej Górnika Zabrze. Mieli przyjechać przed południem. Ze Szlachtą dogadał już przecież wszystkie szczegóły. Pozostało tylko wybrać domek jednorodzinny w Zabrzu. Po to zresztą wrócił z wakacji nieco wcześniej.
Zdziwił się, ale otworzył drzwi. Obok Wrońskiego stał Sobolewski (prezes Widzewa - red.).
- Czy możemy na chwilę wejść? – zapytał prezes.
- No tak, ale... – Młynarczyk na chwilę się zawahał.
- Wchodzimy! - odparł Sobolewski i wepchnął bramkarza do środka.
Młynarczyk wspomina, że ich rozmowa trwała 15 minut.
- Chcesz grać w Widzewie? - zapytał na koniec prezes.
- Ale... - Młynarczyk nie bardzo wiedział, co powiedzieć.
- Ale czy chcesz grać w Widzewie...
- No ale...
- No ale chcesz, czy nie chcesz?
- No pewnie, że chcę.
- My jedziemy do klubu wszystko załatwić, a ty w poniedziałek jesteś u nas na treningu.

Po godz. 10 podjechały czarne wołgi z ludźmi Szlachty. Bezskutecznie pukali do drzwi i wydzwaniali na domowy telefon. Odpowiedzi na kilka godzin natarczywego dobijania się nie było. Z domu nie dobiegał żaden odgłos. Około 14. goście z Zabrza wsiedli do samochodów i zrezygnowani odjechali. Młynarczyk na wszelki wypadek jeszcze przez kolejne 4 godziny, razem z rodziną, siedział w domu niemal bez ruchu. Dopiero co wrócili do domu z wczasów w Jastarni, dlatego nawet nie zdążyli zapełnić lodówki. Dzień spędzili w milczeniu przy herbacie i ciastkach. Dopiero po 18. bramkarz dyskretnie wyjrzał przez okno i upewnił się, że nikt z Górnika na niego nie czatuje.

- Wiedziałem, że nie jestem w porządku, bo wszystko było dograne z Górnikiem. Trzeba było może zejść i powiedzieć, że nic z tego, że się nie dogadamy. Ale Szlachta był wtedy tak ważny, że nie wiadomo było, co się stanie - opowiada bramkarz. W niedzielę ruszył w trasę, w poniedziałek już trenował z Widzewem. 700 tysięcy złotych do kieszeni, równowartość 120 średnich pensji krajowych, to był argument przekonywujący."

Drużyna kształtuje się najlepiej przy alkoholu

Wielki Widzew był marzeniem każdego piłkarza. Ludwik Sobolewski zbudował w Łodzi zespół, który już regularnie grywał w europejskich pucharach. Młynarczyk miał szczęście, choć w tym konkretnym przypadku nie jest to odpowiednie słowo. Widzew potrzebował bramkarza, bo wcześniej, będąc pod wpływem alkoholu, wypadek ze skutkiem śmiertelnym spowodował Stanisław Burzyński. "Burza" trafił za kratki, a Widzew potrzebował numeru 1.

[nextpage]

Młynarz trafił na idealny grunt do rozwijania bramkarskiego talentu. Ale też wszedł do drużyny wyjątkowo niegrzecznych chłopców, którzy wyznawali zasadę, że drużyna kształtuje się najlepiej przy alkoholu.

O ile w ich przypadku była to tylko mocna zabawa, u "Młynarza" to pogłębiający się problem. Bywało, że bramkarz nie pojawiał się na treningach, bo zaszywał się w jakiejś norze i po prostu "tankował".

W ten sposób radził sobie z nerwami. Od 1979 roku Ryszard Kulesza testował go w meczach towarzyskich, ale dopiero 10 października 1981 roku jego następca, Piechniczek, zdecydował, że czas na trwałą zmianę w bramce. Gdyby nie "Afera na Okęciu", doszłoby do niej wcześniej. Przecież fantastycznie radził sobie w Widzewie, wybronił drużynie karne w meczu z Juventusem. Był kimś. Albo miał więcej szczęścia niż inni. Przecież sam pytany przez dziennikarzy o to, co jest najważniejsze w życiu bramkarzy, odpowiedział: "Trochę farta".

Ale w kadrze narodowej długo czaił się na pozycję numer 1. W końcu zastąpił kultowego Jana Tomaszewskiego. Przed meczem w Lipsku z NRD nerwy go zjadły. Zawalił gola. Polska wygrała i awansowała do mundialu, ale jak pisał "Sportowiec": "W autokarze, wiozącym naszą ekipę ze stadionu do hotelu, a potem na lotnisko, było kilkunastu szczęśliwych zawodników i jeden smutny".

A jednak szybko się wpasował. Zresztą nie miał wyjścia, bo Piechniczek, stawiając na niego, skreślił definitywnie Tomaszewskiego. Wiadomo było, że "Tomek" jest jak primadonna. Kości zostały rzucone i na mundialu w 1982 roku Młynarczyk był niemal perfekcyjny. Jeśli mu nie szło, to głównie w karty.

W swojej autobiografii "Spalony" Andrzej Iwan opisuje, jak Młynarczyk siada do stołu, pali papierosy i przegrywa pieniądze w pokera.

"Im więcej ich tracił, tym dłużej chciał grać. Im dłużej grał, tym bardziej się wkręcał. Zaczęliśmy ciąć jeszcze przed meczem z Peru, natomiast między spotkaniami z Peru a Belgią i zwłaszcza później, między Belgią i ZSRR karty pochłonęły nas totalnie. Kiedy w nocy zamiast spać Józek chciał rozdawać, trochę się zdziwiłem. Gdy następnego dnia zamiast iść na trening, ciągle licytował - byłem zdziwiony podwójnie. Ale w sumie, nie moja sprawa. Co mnie obchodzi, czy Młynarczyk trenuje, czy nie? Niech się dla odmiany Kazimierski i Mowlik trochę wykażą.
Drużyna trenowała, my graliśmy dalej.
Józek nie brał pod uwagę zakończenia partii, dopóki się nie odkuje. A z każdym rozdaniem oddalał się od celu. Kiedy następnego dnia znowu nie pojawił się na treningu, przyszedł do naszego pokoju zaniepokojony Piechniczek.
- Józek... - zagadał nieśmiało do swojego pupilka.
- Spier***** stąd!!! - wydarł się na całe gardło "Młynarz", jednocześnie dając do zrozumienia, że priorytety się trochę zmieniły; poker ważniejszy od piłki nożnej.

(...)
W czasie jednego z posiłków trener poprosił mnie:
- Powiedz, żeby przestał.
Odparłem:
- Pana nie słucha, a mnie posłucha?
Próbowałem jednak wpłynąć na kolegę z pokoju.
- Józek, wiesz przecież, że masz mecz.
- Pier**** to, nie gram. A teraz rozdawaj."

[nextpage]

Oczywiście w meczu ze Związkiem Radzieckim Młynarczyk zagrał. Solidnie. Był jedną z najważniejszych postaci w polskiej drużynie podczas mundialu. Liczył, że dzięki temu wywalczy dobry zagraniczny transfer. Tak bardzo, że odrzucił ofertę z angielskiego Coventry. Ale niestety dla niego nic lepszego się nie pojawiło.

Przeczesywał mordownie, aż znajdował najlepszego bramkarza w Polsce

Wrócił po mistrzostwach do Widzewa i robił swoje. Znowu grał fantastycznie i znowu często znikał. Wiceprezes Wojciech Daroszewski groził wtedy rezerwowemu Henrykowi Boleście: "Znajdź go, bo sam będziesz bronił". A Bolesta bał się wielkich meczów, dlatego nie zrobił kariery. Poza tym jako jedyny wiedział, gdzie szukać kolegi. Stara zasada głosi przecież, że "bramkarze zawsze trzymają się razem, bo dwóch nie zawieszą". Więc Bolesta wsiadał w samochód i przeczesywał różne mordownie, aż w końcu znajdywał najlepszego bramkarza w Polsce. A może, jak twierdzi obrońca Widzewa, Tadeusz Świątek, również na świecie?

Choć niewiele brakowało, a legendarnego sezonu 1982/83 w ogóle by nie rozegrał. Przed meczem Pucharu Europy z Rapidem w Wiedniu zniknął bez śladu. Sobolewski zapowiedział, że zawiesza go bezterminowo. Koledzy ubłagali ostatnią szansę. Wiedzieli, co robią. Z "Młynarzem" w składzie zespół znacznie zyskiwał. Prezes się zgodził, ale zagroził, że jeśli Widzew nie przejdzie bardzo groźnego wtedy Rapidu, los Młynarczyka będzie przypieczętowany. To mogło oznaczać dla niego długą przerwę w grze. A dla 29-letniego wówczas bramkarza to byłby cios. Tym razem się udało, a Widzew dotarł aż do półfinału Pucharu Mistrzów. Bramkarz miał w tym udział. Zwłaszcza w pierwszym ćwierćfinałowym meczu z Liverpoolem bronił cudownie. Wniosków nie wyciągnął. W kolejnym sezonie, tym razem w Pucharze UEFA, łodzianie grali ze Spartą Praga. Młynarczyk zniknął na kilka dni i pojawił się dopiero w dniu wylotu. Zresztą niekoniecznie z własnej woli. Bolesta ściągnął go z imprezy. Z zespołem z Pragi grał jeszcze na potężnym kacu i - jak sam przyznaje, zawalił go.

W 1983 roku odezwała się do niego Bastia. Konkretnie mieszkający we Francji korespondent polskiej prasy Tadeusz Fogiel. W 1984 roku bramkarz pożegnał się z Widzewem i wyjechał do Francji. Zastąpił Pascala Olmetę. Grał na tyle dobrze, że dostał ofertę z FC Porto. Nie zastanawiał się długo, bo klub z Korsyki miał poważne kłopoty finansowe i zalegał mu z pensją 4 miesiące. Od 1986 roku Młynarczyk był piłkarzem portugalskiego giganta. Jednocześnie, po mundialu w Meksyku w 1986 roku, zakończył karierę reprezentacyjną.

W Portugalii zyskał miano półboga, zwłaszcza że był członkiem legendarnej drużyny, która zdobyła Puchar Europy oraz Puchar Interkontynentalny w 1987 roku.

Po zakończeniu kariery pracował jako trener bramkarzy w Porto, gdzie wprowadził do gry m.in. Vitoria Baię. Potem prowadził różne biznesy, współpracował z Widzewem Łódź (zrezygnował demonstracyjnie, gdy Sylwester Cacek zatrudnił w roli trenera Janusza Wójcika), ale trudno mówić, że odgrywał jakąś ważniejszą rolę w polskiej piłce. Dopiero Zbigniew Boniek, po tym jak został prezesem PZPN, przywrócił mu trochę blasku i zaprosił do młodzieżowego projektu "Letnia Akademia Młodych Orłów".

Źródło artykułu: