Najgorsze, co mogło się trafić Jose Mourinho, to Liga Europy. Portugalczyk musi cierpieć w czwartkowe wieczory, kiedy jego drużyna bije się w tych mało prestiżowych (dla niego) rozgrywkach. Bije to mocno powiedziane, po prostu odbębnia swój obowiązek.
Portugalczyk niechęci do LE nawet nie ukrywa. "To nie jest miejsce dla nas" - mówi, chociaż wprost nie powie, że wolałby nie grać w ogóle LE. Zresztą na taką przypadłość "choruje" każdy angielski klub.
West Ham United już drugi rok z rzędu odpada w przedbiegach. Slaven Bilić wystawia po prostu rezerwy, a eliminacja z pucharów nie jest traktowana jako kompromitacja. Southampton wprawdzie wygrało ze Spartą Praga, ale nawet dla Świętych ten mecz nie był świętem piłkarskim. Wiele zmian w ich składzie zaszło w porównaniu do spotkania ligowego.
Mourinho z Feyenoordem dokonał aż ośmiu roszad. Na wycieczkę do Holandii nie zabrał Wayne'a Rooneya, Luke'a Shawa czy Antonio Valencii, a po porażce wypalił: - W meczu z Watford wracamy do normalnej drużyny, bez wielu zmian.
ZOBACZ WIDEO: Pulisic: Legia to nie jest zły zespół (źródło TVP)
{"id":"","title":""}
To kwintesencja podejścia Mourinho do Ligi Europy. Fakt, że odpaść w fazie grupowej z Feyenoordem, Fenerbahce i Zorią, to wstyd dla Czerwonych Diabłów, ale bijatyka w czwartkowe wieczory to nie jest bajka Portugalczyka. Tym bardziej, kiedy w Premier League trzeba walczyć na noże o mistrzostwo Anglii, a MU swoje spotkania najczęściej będzie rozgrywać w niedzielę, niecałe trzy doby po LE. Strasznie mało czasu na odpoczynek.
W poprzednim sezonie Juergen Klopp postawił na Ligę Europy. To miała być jego przepustka do Ligi Mistrzów. Niemiec jeszcze po prostu nie zdążył się przyzwyczaić do trendów panujących w Premier League. Finał jego decyzji był opłakany. Ani zwycięstwa w LE i awansu do LM, przegrana w finale Pucharu Ligi i średnia postawa w lidze. The Reds byli oryginalni, ale ostatecznie zostali skarceni.
Mourinho jest inny - Liga Europy tylko mu przeszkadza.
Bartosz Zimkowski