Otworzyłem ostatnio wywiad z prezesem Śląska Wrocław, Pawłem Żelemem w "Piłce Nożnej". Na pierwsze pytanie dziennikarza: "O co obecnie gra Śląsk w Ekstraklasie?", prezes odpowiada: "Na spotkaniu przedsezonowym z właścicielami i trenerem przyjęliśmy, że realnie patrząc na potencjał drużyny chcemy walczyć o miejsca 1-6".
Na chwilę musiałem zamknąć gazetę, choćby po to, żeby jej nie zapluć ze śmiechu. Jedna z tych rzeczy, których nienawidzę najbardziej, to mokre gazety.
Minęło kilka minut, bo tyle potrzebowałem, żeby się otrząsnąć, i wróciłem do lektury.
"I nie były to deklaracje bez pokrycia, tylko ocena możliwości poparta wzmocnieniem składu przez czterech zawodników".
Ok, na dziś wystarczy. Zostawię sobie kiedyś na zły nastrój. Gazeta musi dostarczać informacji oraz rozrywki. Tu mamy do czynienia z tym drugim. Prezes Śląska to lepszy kabareciarz i świetnie pasuje do tej formy. I na pewno doskonale o tym wie, bo nie można być przecież aż tak oderwanym od rzeczywistości.
Tak naprawdę upadek Śląska był kwestią czasu. Ostatnie lata to zaprzepaszczenie całego dorobku wypracowanego przez Ryszarda Tarasiewicza i Oresta Lenczyka. Ten pierwszy skompletował zespół. To inteligentny facet i zna się na piłce. Nadawałby się na eksperta telewizyjnego i dyrektora sportowego.
Z kolei drugi, obecnie bezrobotny, jest jednym z największych trenerów ostatniej dekady w kraju. Wziął materiał, który stworzył i którego nie ogarniał Tarasiewicz i zrobił ludziom nadzieję, że Śląsk może być mocarstwem na skalę krajową.
Ale to było tylko złudzenie. Wystarczy spojrzeć jak zarząd klubu krok po kroku osłabiał ten zespół. Jeśli tylko ktoś się wybił, od razu był wystawiany na witrynę sklepową. Oczywiście trudno utrzymać zawodnika, jeśli zgłasza się bogaty kupiec i wymachuje sakiewką. Ale też rolą klubu jest znaleźć godnych zastępców. A do tego potrzeba i swojego własnego szkolenia i dobrego skautingu.
Dziś w Śląsku Wrocław nie ma ofensywy. Podczas niedawnego meczu z Legią Warszawa, widać było, że pomysł zespołu na zdobywanie bramek zawiera się w zdaniu "jakoś to będzie". To nie jest perspektywiczna strategia.
I to nie jest problem trenera, w tym wypadku Tadeusza Pawłowskiego, że nie ma kim grać. A właściwie nie miał, bo właśnie został urlopowany "z powodów rodzinnych". Tak, wiem, że Pawłowski ma ciężko chorego syna. Ale gdyby chodziło faktycznie o sytuację rodzinną, klub inaczej sformułowałby komunikat. Zresztą sam Pawłowski wiedział, że jego los jest przesądzony.
Zobaczmy jak to wyglądało w ostatnich latach, kto odchodził: Sebastian Mila, który w dobrej formie był absolutnym liderem drużyny, Robert Pich, Dalibor Stevanović, który w końcówce też był naprawdę mocnym punktem, Marco Paixao, Waldemar Sobota, Tomasz Jodłowiec i nawet Piotr Ćwielong, który zawsze mógł coś stworzyć.
Na ich miejsce przychodzili przeciętni ligowi wyrobnicy. Nie ma przypadku w tym, że Śląsk ma drugi najmniej skuteczny atak w lidze. Gorsza jest tylko grająca Korona. Tyle, że Korona gra ultra defensywnie, bo to świadomy i dość mądry wybór trenera. Śląsk nie strzela bramek, bo nie ma amunicji.
Do tej sytuacji doprowadzili działacze, w tym prezes Żelem, który dziś opowiada niestworzone historie, o tym jakie to poczynił wzmocnienia ściągając Kiełba, Kokoszkę, Bilińskiego i Gecova.
Poza Gecovem, który ma niezłe CV, ale jakoś nie zaskoczył, to naprawdę nie są wielkie nazwiska w skali polskiej piłki i prezes powinien sam sobie zdawać sprawę z tego, że nie ma aż tylu naiwnych fanów futbolu w Polsce, którzy w jego projekcje uwierzą.
Bycie działaczem klubowym to wciąż w naszym kraju najłatwiejsza i najmniej odpowiedzialna praca. Chodzi o to, żeby opowiadać bajki, snuć wielkie wizje (zawsze można przekopiować kogoś z zachodu), sprzedawać i kupować. Dobrego działacza od złego różni liczba transferowych błędów. W przypadku Śląska mówimy o złych działaczach. Nawet jeśli przyjmiemy, że kryzysy się zdarzają, to jednak mówimy tu o sytuacji, gdy kierowca samochodu jadącego prosto na skałę, myli hamulec z gazem.
Pawłowski jest urlopowany. To takie polskie. Na zachodzie raczej rzadkość, że trener jest urlopowany. U nas to wręcz moda. Legia, Lech, Wisła, Śląsk.
To nie przypadek. Nasze kluby to biedota. Nie mają pieniędzy na wypłatę zaległości więc wrzucają trenerskie pensje w koszta. Polski futbol to nieustający survival.
Inna sprawa jest taka, że na miejsce Pawłowskiego przychodzi Grzegorz Kowalski, który poza Dolnym Śląskiem jest znany głównie czytelnikom bloga Piłkarska Mafia. Wyrok 2 lat w zawieszeniu się zatarł i Kowalski jest czysty. Ale czy klub może pozwolić sobie na to, by na najbardziej eksponowane stanowisko brać faceta z takim bagażem?
Czy to dobrze dla wizerunku klubu i miasta? A może powinniśmy pisać Śląsk W.? Nie bardzo wiem jaki cel ma prezes zatrudniając Kowalskiego. Gdyby było to jakiś wybitny trener umoczony w korupcję, można powiedzieć: "Ok, wizerunek ucierpi, zbierzemy gromy, ale mamy tak wielki kryzys, że teraz ważne są wyniki. Ludzie wybaczą, jeśli zaczniemy wygrywać". I nawet zagorzali przeciwnicy zatrudniania trenerów zamieszanych w korupcję, musieliby uznać, że jest w tym logika. W końcu facet nie dostał kary śmierci zawodowej tylko konkretny wyrok. Przykład Dariusza Wdowczyka. Ale to nie jest ten przypadek.
Naprawdę, Śląsk dziś jest parodią klubu sprzed kilku lat. Na mecz chodzi coraz mniej osób. Poniżej 6 tysięcy osób na stadionie mogących pomieścić powyżej 40, wygląda i smutno i śmiesznie zarazem. Niedługo zostaną sami narodowcy, co im z pewnością nie przeszkadza. Ale klub piłkarski to największa wizytówka miasta. Naprawdę większa niż festiwale kulturalne. Bo o klubie mówimy co tydzień. I wtedy Wrocław występuje w pozytywnym albo negatywnym kontekście. W tej sytuacji chyba powinno interweniować miasto i zastanowić się, czy nie należy zacząć od zmiany działaczy.
Marek Wawrzynowski