Marcin Ziach: Po losowaniu par kolejnej rundy Ligi Europejskiej na pana twarzy pojawił się uśmiech?
Marek Zub: Na pewno lepiej jest grać w III rundzie eliminacji Ligi Europejskiej z klubem z Polski, niż gdzieś tam z Europy. Wymiar i stawka tego spotkania nie ma najmniejszego znaczenia, bo w tej fazie rozgrywek już nikogo nie trzeba uświadamiać jak poważna jest jego ranga. My cieszymy się, że będziemy mogli zagrać mecz na pełnych kibiców stadionach, przy świetnej atmosferze.
Występy w polskim klubie dziś w dalszym ciągu spełniają ambicje litewskich piłkarzy? Swego czasu Litwinów na naszych boiskach nie brakowało...
- Nasza liga to bez wątpienia dla zawodników z Litwy bardzo obiecujący kierunek, a przy okazji furtka do wyjazdu do klubu zachodniego. Jej prestiż w ostatnich latach niewiele stracił i na pewno mój zespół zrobi wszystko, żeby się w dwumeczu z Lechem dobrze zaprezentować, powalczyć o awans, a przy okazji zwrócić na siebie uwagę działaczy z Polski.
Trudno było stworzyć w Wilnie pakę piłkarzy, którzy dziś nadspodziewanie dobrze prezentują się na europejskich boiskach?
- Atmosfera w drużynie jest dobra, a wynik robi atmosferę i tak się koło zamyka. Co do aspektów szkoleniowych - nie zdradzę, jak taki zespół zbudować. To moja tajemnica (śmiech).
Niemniej jednak dobre występy Żalgirisu Wilno w europejskich pucharach to dla wielu spora niespodzianka. Dla pana również?
-
Rozgrywki rozpoczęliśmy od I rundy eliminacyjnej, więc mamy za sobą już cztery mecze. Powiem szczerze, że ani dwumecz z Saint Patrick's, ani potyczka z Pjunikiem Erewan - a właściwie zwłaszcza z tym zespołem - nie były dla nas spacerkiem. W zasadzie nie graliśmy tam w piłkę, bo przeciwnik nie bardzo nam na to pozwalał. Dużą rolę odegrała też temperatura i warunki, jakie w Armenii panowały. Nam zależało na tym, żeby zrobić dobry wynik i wywalczyć awans do następnej rundy. Cel osiągnęliśmy, więc mamy prawo być zadowoleni.
Ile zatem zawdzięczacie dziś umiejętnościom, a jak wiele piłkarskiemu fartowi, który pozwolił wam wywalczyć awans?
- Wydaje mi się, że na farta nie mogliśmy liczyć. Podjęliśmy w meczach z oboma rywalami walkę i wyszliśmy z niej zwycięsko. Klasa poszczególnych przeciwników była porównywalna, ale my jednak potrafiliśmy udowodnić, że jesteśmy lepsi. W każdym z tych meczów gra toczyła się praktycznie do pierwszej bramki. Nie była to droga po cierniach, ale nie były to też łatwe mecze. Dlatego też cieszę się, że teraz zagramy z Lechem Poznań, który na pewno piłkarsko jest silniejszy od naszych poprzednich rywali, ale zdecydowanie więcej wiemy na temat jego silnych i słabych stron, a i warunki atmosferyczne nie powinny być dla nas zaskakujące.
Kierunek litewski jest jednak dość egzotyczny jak na polskiego trenera. W jaki sposób Marek Zub trafił do Wilna?
- Trafiłem na Litwę w trochę dziwnych okolicznościach. Byłem praktycznie członkiem sztabu szkoleniowego Waldka Fornalika w reprezentacji Polski, ale zależało mi przede wszystkim na tym, żeby pracować w roli pierwszego trenera i prowadzić zespół samodzielnie. W polskiej lidze akurat na to liczyć nie mogłem, bo żaden wakat się nie zwalniał i kiedy przyszła oferta z Żalgirisu przyjąłem ją bez wahania. Działacze nie musieli używać wielkich argumentów, żeby mnie do podjęcia tego wyzwania przekonać. To była moja autonomiczna decyzja, której dzisiaj nie żałuję.
Na Litwie znów kolekcjonuje pan trenerskie trofea. W Polsce zdobył pan na ławce wicemistrzostwo kraju z GKS-em Bełchatów i długo, dług nic...
- Z Bełchatowa trafiłem do Widzewa Łódź. Tam pracowałem przez pół roku jako trener, a potem przejąłem rolę dyrektora sportowego, którą pełniłem przez prawie 3,5 roku. To był ciężki okres, bo i sytuacja klubu nie była najlepsza. Akurat zaczęły się wtedy rozliczenia z procederów korupcyjnych, po których spadliśmy sportowo z ligi. Awansowaliśmy, by... kolejny sezon grać w I lidze, jako karę za grzechy z przeszłości. Udało nam się ponownie awans wywalczyć i myślę, że była w tym też moja zasługa.
Nie marzył się panu wtedy powrót do czynnej trenerki? Typowym działaczem pan przecież nie był...
- Marzył mi się, oczywiście, że bardzo chciałem do zawodu wrócić. Po rozmowach z działaczami doszedłem jednak do wniosku, że lepiej dla Widzewa, i dla mnie samego będzie jeśli zostanę w klubie w charakterze szefa pionu sportowego. To była moja decyzja i nie żałuję tego okresu, ani nie spisuję go na straty. Udało się zbudować silną drużynę, którą prowadziło kilku bardzo dobrych trenerów m.in. Waldek Fornalik, Paweł Janas czy Czesław Michniewicz. Kiedy uznałem, że najwyższy czas, by na ławkę trenerską wrócić - pojawiła się oferta z Wilna, którą przyjąłem i chcę się w tym zawodzie spełnić.
Dla polskich kibiców futbol litewski to w dalszym ciągu piłkarska egzotyka. Zwłaszcza organizacyjnie kluby na Litwie wyraźnie od polskich odstają.
- Trzeba przyznać, że faktycznie pod tym względem futbol na Litwie wygląda bardzo źle. Każdy próbuje działać na miarę swoich możliwości. Wiadomo, że każdy człowiek popełnia błędy, zdarzają się też na różnych stanowiskach ludzie mniej czy bardziej kompetentni, którzy patrzą na sport zbyt krótkowzrocznie.
Co najbardziej rzuca się w oczy przeciętnemu obserwatorowi ekstraklasy na Litwie?
- Tutejsze kluby odstają już na podstawach, które leżą w organizacji meczów. Każdy klub chcąc dobrze funkcjonować musi mieć odpowiedniej klasy stadion, na którym rozgrywałby swoje mecze. W Wilnie z kolei nie na trawiastego boiska, na którym Żalgiris mógłby rozgrywać swoje mecze w europejskich pucharach. Równie wielka przepaść dzieli nasze kluby w infrastrukturze treningowej i szeroko pojętym zapleczu socjalnym. Wszystko to ma duże znaczenie przy prowadzeniu wysokiej rangi spotkań piłkarskich.
Żalgiris to dziś chyba najbardziej "polski" klub z litewskiej ekstraklasy.
- Takie opinie się przejawiają, ale Litwinów strasznie denerwują. Ten naród jest strasznie czuły na swoją niepodległość. Głosy te nie pokrywają się z prawdą, bo w Żalgirisie pracuje dwóch Polaków i na tym powiązania z naszym krajem się kończą. Jest to stołeczny klub litewski, a "polskim" klubem w Wilnie można nazwać Polonię, która gra szczebel rozgrywkowy niżej. Jej skład opiera się głównie na zawodnikach z polskim pochodzeniem.
Polaków w Żalgirisie pracuje dwóch, ale są też Andrius Skerla czy Pawieł Komołow, którzy w Polsce grali. Nie mówiąc już o Jakubie Wilku...
-
Prawdę mówiąc, to Żalgiris jest dziś bardziej klubem... chorwackim. Do niedawna grało tutaj czterech Chorwatów, a moim poprzednikiem na ławce trenerskiej też był trener z tego kraju. Pewnie z Polską te powiązania też można wskazywać, chociażby przez historię, ale - powtórzę raz jeszcze - znając pewne nastawienia Litwinów, lepiej mówić o litewskim klubie z polskim trenerem (śmiech).
Akurat odejścia do Rumunii Jakuba Wilka w kontekście dwumeczu z Kolejorzem może pan żałować.
- Szkoda, że tego chłopaka nie ma już z nami, bo byłby to fajny dodatkowy aspekt tej naszej rywalizacji z Lechem Poznań. Kuba grający przeciwko swojemu klubowi w koszulce Żalgirisu na pewno dodawałby tej rywalizacji smaczku, ale taki jest futbol i tutaj sytuacja zmienia się bardzo dynamicznie. Chłopak dostał bardzo ciekawą ofertę z Vaslui, zdecydował się podjąć wyzwania i odszedł. Wcześniej pokazał swoją dużą wartość sportową. Nie było drugiego piłkarza na Litwie, który w kilkunastu meczach strzeliłby sześć bramek i zaliczył dwanaście asyst.
Kamila Bilińskiego ciężko było odblokować, by strzelał z taką regularnością?
-
Nie musiałem stosować żadnych specjalnych ruchów, by Kamil zaczął strzelać bramki. Powiem szczerze, że poznałem tego chłopaka dopiero wtedy, kiedy pojawiłem się w Wilnie. Wcześniej nie kojarzyłem i nie znałem go jako piłkarza, choć gdzieś w Młodej Ekstraklasie się wyróżniał, zdobywając różne nagrody, a potem grał w Wiśle Płock. Poznaliśmy się dopiero po podpisaniu przeze mnie kontraktu, kiedy analizując kadrę zespołu trafiłem na jego nazwisko. To bardzo pracowity chłopak, który na Litwie się zaaklimatyzował i wyrobił sobie renomę. Znają go nie tylko kibice Żalgirisu, ale wszystkich litewskich klubów. Wróżę mu dużą karierę w dużo silniejszym klubie od naszego.
Na kilkadziesiąt godzin przed pierwszym meczem z Lechem Poznań - jak w pana opinii rozkładają się szanse na awans?
-
Powiem panu, że szacuję szanse Lecha na jakieś... 30 procent (śmiech).
Zaskakująca deklaracja...
-
Na pewno nietuzinkowa. Ale mogę takie składać, bo nic przecież nie kosztuje. Mówiąc już całkiem poważnie, to wiadomo, że Lech jest faworytem. My mamy jednak jeden wielki argument in plus. Możemy zrobić niespodziankę, a Lech musi awans wywalczyć. To jest właśnie podstawa, na której budujemy swój 70-procentowy optymizm.