Kiedy po dramatycznym finale, oszukani przez sędziego młodzi Polacy wrócili do kraju ze srebrnym krążkiem, zawsze płynący swoim nurtem Wojciech Kowalczyk wypowiedział na Okęciu słynną już frazę: "Zmieniamy szyld i jedziemy dalej". Niestety, ostatnie najzdolniejsze pokolenie polskich piłkarzy w dorosłej reprezentacji ani na chwilę nie zbliżyło się do osiągnięcia ze stolicy Katalonii. Szczytowym momentem reprezentacyjnej kariery zawodników, którzy z powodzeniem grali we włoskiej Serie A, hiszpańskiej La Liga, niemieckiej Bundeslidze, francuskiej Ligue 1, w klubach i z częstotliwością, o których dzisiejsi reprezentanci mogą jedynie marzyć, był awans na Mundial w Korei i Japonii w 2002 roku. Całą dekadę po Igrzyskach Olimpijskich w Barcelonie. Co stało na przeszkodzie, by zdziałać coś więcej i przede wszystkim wcześniej? Osoby kolejnych selekcjonerów, atmosfera wokół kadry oraz rzucające kłody pod nogi władze PZPN. Po tyli latach nic się nie zmieniło. Kiedy w drugiej połowie lat '90 selekcjonerem był Antoni Piechniczek, z gry z orłem na piersi zrezygnowało dwóch największych twórców katalońskiego sukcesu - Andrzej Juskowiak i wspomniany Kowalczyk. Dziś to pan Piechniczek na przestrzeni ostatnich kilkunastu miesięcy dał się poznać jako pierwszoplanowy "betonowy Potwór" w wojence między Leo Beenhakkerem, a PZPN o czystość polskiej myśli szkoleniowej.
Od MŚ w Korei i Japonii minęło kolejnych 8 lat. W sumie od Barcelony już 18, można więc powiedzieć, że piłkarze ci - spełnieni na zachodzie, potrafiący odnaleźć się w życiu po zakończeniu kariery zawodowej - osiągnęli symboliczną pełnoletniość, dającą im kompetencję do zaistnienia w polskiej piłce, podzielenia się wzorcami wyciągniętymi z Zachodu. Nic z tego. Od czasu IO w Barcelonie PZPN rządziły cztery kolejne ekipy, ale nie różniące się niczym od swoich poprzedników. Dopuszczenie świeżej krwi do Związku, modernizacja struktur, hierarchizacja zadań - to wszystko mogłoby skruszyć "beton", a tego zasiadający na szczycie władzy nie chcieli. Dziś ludzie z tego samego kręgu, przez który w latach '90 polska reprezentacja nie odnosiła sukcesów, blokują wejście pokolenia Barcelona '92 do polskiego futbolu już w innej roli.
Piszę te słowa w cieniu kolejnej wygranej przez skostniałe stwory z PZPN walki o stołki. Gdy Franciszek Smuda sposobił się do objęcia stanowiska selekcjonera, zapewniał, że będzie podejmował w pełni suwerenne decyzje i nie da sobie wejść na głowę włodarzom PZPN. Sztab szkoleniowy reprezentacji mieli tworzyć ludzie wskazani przez "Franza". To miało zapewnić mu komfort w przygotowaniach/tworzeniu zespołu na Euro 2012. Tymczasem "wojenka" Smudy z PZPN skończyła się na zapisie gwarantującym, że mocarze z PZPN nie będą krytykować w mediach selekcjonera, a ten nie będzie mógł powiedzieć złego słowa na swoich pracodawców....
Po raz kolejny dał znać o sobie egoizm Smudy. Szkoleniowiec ten w każdym miejscu, w którym pracował, myślał krótkowzrocznie, widząc czubek własnego nosa. Nie chcę odejmować selekcjonerowi laurów zdobytych z Widzewem Łódź, niezapomnianych wieczorów z Champions League, kiedy łódzka jedenastka walczyła jak równy z równym z mistrzami Niemiec i Hiszpanii. Jednak kolejne 10 lat w karierze trenerskiej Smudy nie było usłane sukcesami. Mistrzostwo wywalczone z krakowską Wisłą? Sezon wcześniej nawet Wojciech Łazarek do spółki z Jerzym Kowalikiem, po pamiętnych zimowych zakupach przy Reymonta i stworzeniu całkiem nowej drużyny, wyciągnęli zespół wiosną z 13. pozycji, na gwarantujące start w Pucharze UEFA miejsce 3. Kiedy w 2001 roku Adam Nawałka, kontynuując pracę Oresta Lenczyka, sięgnął z Wisłą po mistrzostwo Polski, zapowiedział, że upragniony przez Bogusława Cupiała awans do fazy grupowej Ligi Mistrzów będzie nierealny bez wzmocnień składu. Smuda, który pozostaje w dobrej komitywie z właścicielem Telefoniki, starając się o posadę przy Reymonta ogłosił, że Wisła posiada wystarczająco mocny skład, by przebrnąć eliminacje. Posadę otrzymał, ale miał pecha bowiem Wisła trafiła w eliminacjach na Barcelonę. Mimo to, jego ówczesny epizod w Wiśle trwał i tak jedynie kilka miesięcy, bowiem okazało się, że Wisła wbrew opinii Smudy nie miała odpowiednio silnej drużyny i przegrywając wiosną kolejnego roku mistrzowski tytuł z Legią Warszawa, "Franz" został zastąpiony przez Henryka Kasperczaka.
W kolejnych miejscach Smuda także nie potrafił odzyskać dawnego blasku, ale wszystkie jego wojaże po klubach miały jedną wspólną cechę - otaczał się osobami, które nie mogły go przyćmić.
Tak jest i teraz w reprezentacji. Najpierw asystentem Smudy miał być Tomasz Wałdoch - medalista z Barcelony, późniejszy kapitan pierwszej reprezentacji Polski, kapitan czołowej drużyny niemieckiej Bundesligi, Schalke 04 Gelsenkirchen, kończący teraz kurs w prestiżowej szkole trenerskiej w Kolonii. Jednak z każdym tygodniem zapał Smudy do nawiązania współpracy z Wałdochem gasł. W mediach pojawiała się różne informacje - a to Wałdoch chce nadal mieszkać w Niemczech i pracować równocześnie w Schalke i reprezentacji, a to Wałdoch chce zbyt dużo zarabiać. Smuda nie potrafił przekonać PZPN do swojego wyboru. Nie potrafił albo nie chciał. Teraz jego asystentem został Jacek Zieliński. Legendarny dla Legii Warszawa piłkarz, który po zakończeniu kariery zawodniczej dostał szansę pracy w trzech ekstraklasowych klubach - Legii Warszawa, Koronie Kielce i Lechii Gdańsk. Bez sukcesu i efektu. Za to idealnie wpisuje się w wyobrażenie Smudy o współpracownikach.
Obejmując posadę selekcjonera, Smuda zapowiedział, że swój sztab tworzyć będzie na wzorcu zespołu ludzkiego pracującego na sukces reprezentacji Niemiec w czasie MŚ 2006. Dyrektorem reprezentacji Juergena Klinsmanna był wówczas Olivier Bierhoff. Postać absolutnie czołowa jeśli chodzi o europejski futbol klubowy i reprezentacyjny ostatniej dekady XX wieku. Człowiek, który pełnił rolę bufora między mediami, a reprezentacją. Osoba niezależna finansowa, z szerokimi kontaktami w piłkarskim świecie. Według pierwszego planu Smudy, dyrektorem jego reprezentacji miał być Marek Koźmiński, który notabene z Bierhoffem zna się ze wspólnej gry dla Udinese. Wychowanek krakowskiego Hutnika, także medalista z Barcelony, po zakończeniu przygody z piłką stał się prężnym biznesmenem, który właściwie lokuje swoje pieniądze. Obyty w świecie, niezależny finansowo - wydawałoby się, że jest wręcz idealnym kandydatem do roli dyrektora reprezentacji. Nie jednak dla Smudy i PZPN. Ten pierwszy po zabezpieczeniu własnych interesów, poddał się PZPN-owi, który na stanowisko dyrektora reprezentacji wskazał Jana Furtoka. PZPN zabezpieczył się na przyszłość, nie wpuszczając w swoje szeregi człowieka innej generacji, innej kultury i innego - profesjonalnego - spojrzenia na sprawy futbolu i zarządzania. Tak samo jakoś nie wyobrażam sobie, by - na wzór niemiecki, gdzie Klinsmanna zastąpił jego asystent, Joachim Loew - następcą Smudy w roli selekcjonera został Zieliński...
Smuda swoich współpracowników określił mianem "lojalnych aż do bólu". Czy nie uchylił tym rąbka tajemnicy? Czyż nie chodzi mu o to, by Zieliński i Furtok nie śmieli mieć innego zdania niż selekcjoner? Legendy krążą przecież o tym, jak Smuda traktował swoich poprzednich asystentów... Przygotowaniem bramkarzy reprezentacji ma zająć się Jacek Kazimerski, którego gładko puściła Wisła Kraków. Przez dwa i pół roku pracy z golkiperami "Białej Gwiazdy" Kazimierski dał się poznać jako opiekun Mariusza Pawełka, któremu co rusz zdarzają się prawdziwe babole oraz jako niezwykle surowo oceniający licznych kandydatów do bramki krakowskiego klubu. Wisła bez specjalnego żalu pozwoliła Kazimierskiemu na pracę z kadrą, angażując na jego miejsce młodego Artura Łaciaka, który stawia dopiero pierwsze kroki w roli szkoleniowca.
Jedyną osobą, która w mojej opinii przede wszystkim własną pracą zasłużyła sobie na obecność w sztabie reprezentacji jest Hubert Małowiejski, który będzie odpowiadał za bank informacji, wcześniej zajmujący stanowisko analityka w sztabie poznańskiego Lecha. Ma także odpowiadać za kontakty z mediami. Pierwotnie miał czynić to Koźmiński, czyli dyrektor reprezentacji, ale Janowi Furtokowi tego zadania nie powierzono...
Miały przyjść zmiany. Nominacja Franciszka Smudy na opiekuna drużyny narodowej miała być pierwszym krokiem do poprawy sytuacji w polskiej piłce. Tymczasem po raz kolejny okazało się, że polskim kibicom wystarczy rzucić kostkę, którą zajmą się na jakiś czas i nie będą nikomu patrzeć na ręce. Obudzą się dopiero w okolicach kwietnia 2012 roku.