W środowy wieczór światło na Estadio da Luz miało padać na Roberta Lewandowskiego, który na stadionie Benfiki czuje się jak w domu (więcej TUTAJ), tymczasem to Wojciech Szczęsny zawładnął sceną w Lizbonie. To był one man show od pierwszej do ostatniej minuty. I to dosłownie! Przecież pierwszą interwencję wykonał już w 18. sekundzie.
Gdyby skapitulował wtedy po strzale Kerema Akturkoglu, nikt nie miałby do niego pretensji, ale Szczęsny pojawił się w Lizbonie, by zmazać plamę sprzed pięciu tygodni i szalonego meczu fazy ligowej. I bronił jak w transie. Spektakularnie jak podczas mundialu w Katarze, gdy potrafił "wyjąć" nawet rzut karny Leo Messiemu.
Trzymał grającą w osłabieniu Barcelonę przy życiu. Kolejnymi interwencjami podawał kolegom tlen. A musiał uwijać się jak w ukropie, bo gospodarze sprawdzili go aż osiem razy - dotąd w Barcelonie nie był tak zapracowany w żadnym meczu. Nawet w spotkaniach z Atletico w Pucharze Króla (4:4) i Benficą w fazie ligowej Champions League (5:4) rywale nie oddali na jego bramkę tylu uderzeń.
ZOBACZ WIDEO: Problemy wielkich klubów w nowym formacie Ligi Mistrzów. "Wnioski zostaną wyciągnięte"
A nie były to strzały "na zdjęcie do galerii". Większość to były wymagające sytuacje, ale Szczęsny tego wieczoru był nie do pokonania. Nie był tylko bezbłędny - był fenomenalny. Bronił strzały z bliska, dobitki, w tłoku, zza zasłony i bomby z dystansu - pokazał pełen wachlarz bramkarskiego rzemiosła. Wróć! To była bramkarska sztuka najwyższej klasy.
Warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden szczegół. Równie imponujące było zachowanie Szczęsnego po kolejnych interwencjach. Wielu bramkarzy miałoby do kolegów pretensje, że rywale jadą z nimi jak z furą "wiadomoczego". Wszyscy znamy ten widok, gdy golkiper odbija piłkę, a następnie strofuje obrońców o to, jak w ogóle śmieli dopuścić do strzału.
Tymczasem reakcje Szczęsnego były inne. On robił swoje i nikogo nie obwiniał. Był niewzruszony jak Andrea Pirlo. W trudnych momentach dawał drużynie potrzebny jej spokój. Budował kolegów. To bezcenne. To był klucz do zwycięstwa. Ten sam, którym Szczęsny zamknął swoją bramkę na cztery spusty. I którym zamknął na dobre dyskusję na temat swojej przydatności.
A przecież nawet teraz nie brakowało głosów - i z Barcelony, i z Lizbony - podających jego klasę w wątpliwość (więcej TUTAJ i TUTAJ). I co, panowie Santos i Tellez, nie wstyd wam teraz za te brednie? Zresztą, nie tylko wam. Ze wstydu palą się też teraz dyrektorzy w gabinetach największych europejskich klubów, którzy kilka miesięcy temu nie mieli pracy dla Szczęsnego.
Przecież on, co chyba nigdy nie wybrzmiało z odpowiednią siłą, w minionym sezonie stał się najlepszą wersją siebie. Był w życiowej formie, a o tym, że latem został bez klubu i postanowił zakończyć karierę, zadecydował specyficzny rynek i jego wąska, bramkarska specjalizacja (więcej TUTAJ).
Szczęście w nieszczęściu, że Marc-Andre ter Stegen doznał urazu i Barcelona wezwała Szczęsnego na pomoc. I całe szczęście, że 34-latek zrobił z "gęby cholewę", jak to ujął Jan Tomaszewski. Że nie uniósł się honorem i nie został zakładnikiem własnych słów, że "nie po to kończył karierę, by ją wznawiać".
Kręcący film dokumentalny o Szczęsnym Amazon może zacierać ręce, bo życie pisze epilog historii, jakiego nawet scenarzyści science-fiction nie odważyliby się stworzyć. Bo to, że Szczęsny posadzi Inakiego Penę na ławce, było pewne. W końcu nie po to wznawiał karierę, by zamienić leżak w Marbelli na ławkę rezerwowych Barcelony.
Ale to, co stało się w ostatnich tygodniach, przechodzi najśmielsze oczekiwania najbardziej życzliwych mu ludzi. Nie jest to jeszcze najlepszy powrót z emerytury w historii sportów drużynowych, bo Michaelowi Jordanowi trudno będzie dorównać komukolwiek, ale świat futbolu czegoś takiego jeszcze nie widział. Żaden piłkarz nie wracał z emerytury w takim stylu. By grać w takim klubie, na takim poziomie i w taki sposób.
A Szczęsny został właśnie pierwszym piłkarzem w historii, który po zakończeniu kariery... rozegrał najlepszy mecz w karierze. Przynajmniej tej klubowej, bo w reprezentacji zdarzało mu się w podobny sposób zakląć bramkę. Biorąc pod uwagę stawkę spotkania i jego przebieg, trudno wskazać jego równie brawurowy występ.
Bronił w Lizbonie tak, że Pena po powrocie do Barcelony będzie szukał walizek i zadzwoni do agenta, by ten szukał mu nowego klubu. A i ter Stegen może powoli się pakować, bo może nie mieć dokąd wracać po rehabilitacji. W mistrzowskim sezonie 2022/23 był kluczowy, ale w kolejnym jego dyspozycja pozostawiała wiele do życzenia, a po kontuzji jego forma będzie wielką niewiadomą.
Niemiec nie wyobraża siebie w roli rezerwowego, więc jego przyszłość w Barcelonie może zależeć od decyzji Szczęsnego. Polak jest w życiowej formie, a takie recitale jak ten w Lizbonie dają nadzieję na to, że spontaniczna akcja ratunkowa przerodzi się w dłuższą przygodę z "Dumą Katalonii". Trudno mi sobie wyobrazić, by nie chciał zostać w Barcelonie na kolejny sezon. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, a tu się zgadza wszystko. Klub, sportowe ambicje, przyjaciel w szatni, trener, "młody i dynamiczny zespół", perspektywa otwarcia nowego Camp Nou, miasto...
Trafił do Barcelony w idealnym momencie. Jako sportowiec spełniony i dojrzały mężczyzna, który nic już nie musi, a który może wszystko. A skoro poradził sobie z Alissonem i Buffonem, to czemu miałby nie poradzić sobie z ter Stegenem po przejściach? Jeszcze pół roku nikt nie uwierzyłby w to, że Szczęsny przepędzi Niemca z Barcelony, a teraz to realny scenariusz.
Szczęsny skradł w Lizbonie show. W jego cieniu byli wszyscy gracze Barcelony, w tym Lewandowski. Warto jednak zwrócić uwagę na ważny gest, jaki w stosunku do napastnika wykonał Hansi Flick. Gdy Niemiec musiał wprowadzić na boisko środkowego obrońcy, by odbudować blok defensywny po czerwonej kartce Pau Cubarsiego, to postanowił zdjąć Daniego Olmo, a nie "Lewego".
Wolał zostawić go na boisku kosztem bardziej mobilnego i wszechostronnego Olmo, który ma udany czas i ostatnio miał dużo większy wkład w grę Barcy. Mało tego, potem Flick też zostawił Lewandowskiego i miejsce dla Ferrana Torresa musiał zrobić sam Lamine Yamal. "Lewy" został zmieniony dopiero w 78. minucie, gdy wynik był już korzystny dla Barcy, a Polak oddychał rękawami.
Ta decyzja Flicka mówi wszystko o statusie Lewandowskiego w Barcelonie. Może i trener często go zmienia przed końcowym gwizdkiem, ale gdy przyszła gra o najwyższą stawkę i w trudnych okolicznościach, a takie były w Lizbonie, polegał właśnie na nim. Mimo ewidentnie słabszej dyspozycji Polaka bardziej liczył na jego skuteczność niż na błysk Olmo.
Z drugiej strony, środkowy napastnik w tym stylu i w wizji gry Flicka żyje z podań, którymi powinni karmić go koledzy. W Lizbonie Lewandowski cierpiał głód, bo nie dostał ani jednej piłki w pole karne Benfiki.
Poniższa plansza doskonale oddaje to, w jak trudnym położeniu był w Lizbonie Lewandowski. To mapa jego kontaktów z piłką na Estadio da Luz za whoscored.com. Owszem, w 11. minucie zmarnował niezłą okazję, ale tylko dobijał strzał Frenkiego de Jonga - nie był adresatem podania.
Maciej Kmita, dziennikarz WP SportoweFakty
Bądź na bieżąco, oglądaj mecze FC Barcelony w Eleven Sports w Pilocie WP (link sponsorowany)