"To było przesłanie do świata". Wszystkie oczy były skierowane na nich

Zdjęcie okładkowe artykułu: Getty Images / Na zdjęciu: reprezentacja Hiszpanii
Getty Images / Na zdjęciu: reprezentacja Hiszpanii
zdjęcie autora artykułu

Co to było za Euro? To był turniej dwóch urwisów Lamine’a Yamala i Nico Williamsa. Gdy genialni skrzydłowi Hiszpanii ruszali do akcji, to było jak najpiękniejsza muzyka, jakby ktoś połączył Odę do młodości z Odą do radości.

W tym artykule dowiesz się o:

Hiszpania była nie tylko najlepszą, ale też – bez wątpienia – najpiękniej grającą drużyną turnieju. Gdy się patrzyło na zespół Luisa de la Fuente, człowiek uśmiechał się z zachwytem i mruczał pod nosem, że właśnie po to wymyślono futbol! To była czysta fantazja, to był polot, to była odwaga. Czego chcieć więcej?

Gdyby mistrzem Europy została Anglia, należałoby zwątpić w futbol. Ale sprawiedliwości stało się zadość. Triumf Hiszpanii to jednocześnie zwycięstwo piłki na tak, wskazanie, w którym kierunku powinna się ona rozwijać. To było przesłanie do świata, do milionów dzieci na podwórkach, że warto więcej dryblować i celniej strzelać, niż tylko skutecznie się bronić. I że warto stawiać na młodzież, bo czas takich „senatorów” jak np. Cristiano Ronaldo mija bezpowrotnie.

Jakim cudem do finału dostała się tak przeciętna Anglia? Przecież wcześniej zagrała w tym turnieju raptem jeden dobry mecz – wygrany półfinał z Holandią. Całą resztę można określić jako kwintesencję nudy, ratowaną fartem. To była piłka niegodna ojczyzny futbolu. To były występy zmęczonych gwiazd, które zdążyły już w tym sezonie wypalić – w meczach klubowych – swój blask do szczętu i na turniej europejskich reprezentacji im już nie wystarczyło. Zostały tylko popłuczyny. Na złote medale za mało. Srebrne to już i tak już kupa szczęścia.

ZOBACZ WIDEO: Był rewelacją Euro 2024. Zobacz, z kim wypoczywa na wakacjach

Tegoroczne mistrzostwa to było dla mnie Euro kolorytu, ale także niedosytu. Turniej rozpoczął się od mocnego 5:1 Niemców ze Szkocją i przez kilkanaście kolejnych dni czuliśmy się, jakby nas ktoś zabrał na przejażdżkę Diabelskim Młynem w parku rozrywki. Faza grupowa była znakomita. Mnóstwo goli, sporo niespodzianek i odważnych ułańskich szarż, jakie pokazali Europie choćby Turcy i Gruzini.

Niestety, od 1/8 finału, mistrzostwa skręciły w kierunku kunktatorskim. Goli było mniej, za to kalkulacji więcej. Na dodatek mam takie osobiste odczucie, że na ostatnim wirażu Euro za bardzo zwolniło. Może to także kwestia formuły i braku meczu o 3.miejsce, bo od środy (drugiego półfinału) do niedzieli (finału) trwała piłkarska prohibicja. Trochę to dziwne, bo przecież żaden zespół rockowy, gdy rozgrzeje na koncercie publiczność, nie robi sobie przed finałem długiej przerwy.

Rozczarowań turnieju jest więcej niż oczarowań. Ale dziś – tuż po finale – nie czas i miejsce, by rozdzierać szaty, piętnować, szydzić. Dwa słowa o jednej tylko drużynie. O Francji.

W głowę Didiera Deschampsa, selekcjonera „Trójkolorowych”, wolałbym nie wchodzić, bo to musi być bardzo mroczne miejsce. Porośnięte mchem i paprocią, wilgotne. Mieć taką ekie jak Francja (gwiazda obok gwiazdy) i tak mordować futbol, to jednak zbrodnia. A jeśli jest zbrodnia, to musi być też kara. Cieszę się, że w rolę kata, w przypadku Francji, wcieliła się akurat reprezentacja Hiszpanii. Futbol nie raz bywał niesprawiedliwy i promował nieatrakcyjną defensywkę kosztem gry śmiałej, odważnej, widowiskowej. A – jak mawia klasyk – gra w piłkę zawsze się obroni.

Skończyły się mistrzostwa, ochoczo odtrąbiony "sukces" reprezentacji Polski na tym turnieju bladł z każdym dniem mocniej. Aż wyblakł zupełnie. Już go w zasadzie nie ma. Sami się oszukujemy, że było lepiej, niż było. Analiz i podsumowań gry Biało-Czerwonych będzie jeszcze sporo. I dobrze, bo patrząc na innych, my wciąż mamy problem z pytaniami jak najbardziej podstawowymi: dokąd zmierzamy, jak chcemy grać i co chcemy uważać za sukces. Dziś nie ma na te pytania odpowiedzi także dlatego, że nikt ich nigdy nie szukał. Gramy od meczu do meczu, liczy się tylko to, co tu i teraz. O żadnej wizji mowy nawet nie ma. Jedziemy po polsku: od prowizorki do prowizorki. Jakoś to będzie…

Pamiętam, jak przed wielu laty Stefan Szczepłek napisał w "Życiu Warszawy" krótką recenzję gry reprezentacji Polski (prowadzonej wtedy przez bodaj Henryka Apostela), która poległa w kolejnych eliminacjach. To szło mniej więcej tak: "Nasi piłkarze nie jadą na mistrzostwa, bo nie zaprasza się do La Scali kogoś, kto pogrywa na harmonii w wiejskiej remizie".

Dziś problem mamy inny. Piłkarzy mamy światowych, z potencjałem, z możliwościami. Tylko mentalnie nie możemy się wydostać z tej "remizy".

Źródło artykułu: WP SportoweFakty