Józef Wojciechowski to polski przedsiębiorca, twórca i główny udziałowiec JW Construction. W latach 2006–2012 był właścicielem Polonii Warszawa i do dziś wspomina się ten barwny etap w historii polskiej piłki. Wojciechowski potrafił zabrać prywatnym odrzutowcem ulubionych zawodników na mecz Real Madryt - Barcelona. Ale stworzył też "Klub Kokosa" i kazał zawodnikowi biegać po schodach.
Wojciechowskiego nie ma w futbolu od ponad dekady z małą przerwą, gdy w 2016 roku kandydował na prezesa PZPN (Zbigniew Boniek wygrał w I turze). Po latach były prezes Polonii wybrał się jednak na mecz "Czarnych Koszul" w II lidze i był pod wrażeniem atmosfery panującej na stadionie. Mówi, że nie wyklucza powrotu do futbolu.
Polonia od nowego sezonu będzie grała w I lidze i w niedalekiej przyszłości ma ambicje powrotu do ekstraklasy.
Mateusz Skwierawski WP SportoweFakty: Wraca pan do piłki?
Józef Wojciechowski: Byłem ostatnio na Polonii i podobała mi się atmosfera. Spotkanie w II lidze oglądałem akurat z grupą ludzi, która znała mnie z okresu pracy w klubie. Polonia ma wiernych kibiców, żadne losy nie są w stanie tych fanów zniechęcić. Był pełen stadion, jak za najlepszych czasów.
ZOBACZ WIDEO: Robert Lewandowski straci opaskę kapitana reprezentacji Polski?
Wróciły dawne emocje?
Oczywiście, że kibicowałem Polonii! Spotkałem się z obecnym właścicielem i pogratulowałem mu, bo wykonał kawał dobrej roboty. Niech tak jadą dalej. Myślę, że Warszawa zasługuje na dwa dobre kluby i derby. W meczach z Legią zawsze się działo. Spłonęło trochę flag, a przy okazji policja miała okazję do przećwiczenia pewnych działań operacyjnych. No i nam dobrze z Legią szło.
Kibice mnie poznali, zareagowali sympatycznie. Przypominali o sytuacjach, które wtedy miały miejsce. Przyznam: już część wspomnień uciekła mi z głowy, w końcu minęło ponad dziesięć lat.
Do piłki miał pan nie wracać, tymczasem chyba nie jest to takie oczywiste.
Z futbolem jest tak, że otacza nas całe życie. Mój junior imieniem August ma dwa lata, ale już piłkę kopie. Takie rzeczy wysysa się z mlekiem matki. Wolę powiedzieć: nigdy nie mów nigdy.
Jest pan z piłką na bieżąco?
Bywam na wszystkich meczach naszej reprezentacji. Kibicuje Robertowi Lewandowskiemu i drużynie, w której gra. Mecz z jego udziałem jest od zawsze tematem mojego dnia. Dlatego oglądałem wszystkie spotkania Bayernu Monachium, a teraz Barcelony. Jego dokonania są historyczne. Mamy w Polsce kilku wybitnych sportowców i uważam, że Robert jest jednym z nich.
W czasach Polonii potrafił pan zabrać kilku zawodników po meczu i polecieć z nimi prywatnym odrzutowcem na El Clasico. Widział pan na żywo takie spotkanie z Lewandowskim w składzie?
Jeszcze nie, ale wybiorę się na Barcelonę, gdy dojdą do ćwierćfinału lub półfinału Ligi Mistrzów. Nie odmówię sobie tej przyjemności, ale czekam na poważne granie.
Czego nauczyła pana piłka?
Niczego.
Śmieje się pan.
Naprawdę.
Może większej odporności na stres?
Tego to mnie akurat życie nauczyło.
Ja się nauczyłem piłki - może tak odpowiem. Nie sposób nie robić błędów w tej dziedzinie i najlepiej uczyć się na własnych. Nam się wszystkim wydaje, że potrafimy grać w piłkę, bo robiliśmy to w szkole podstawowej. Ale kulisy, otoczka związana z dobrą inżynierią klubu, zatrudnienie dobrego trenera, odpowiednich zawodników, pogodzenie różnych grup interesu - to jest potężna dziedzina i pewnie temat na niejedną pracę doktorską.
Ludzi dookoła jest mnóstwo i każdy chce coś dla siebie ugrać. Agenci chcą włożyć swojego człowieka w jakieś struktury, bo z tego żyją i polują na naiwniaków. A jak jeszcze trafi się ktoś, kto jest w branży świeży i się nie zna, to ileś tych błędów się popełni, nie ma wyjścia.
Pan popełnił?
Oczywiście. Ile było tych "wrzutek" transferowych, nieudanych ruchów. Ten nieszczęsny Kokosiński, od którego powstał "Klub Kokosa". Pozbycie się takich zawodników to był duży "challenge", dlatego próbowałem na różne sposoby. Stąd metody bardziej lub mniej cywilizowane.
Daniel Kokosiński wypełnił swój kontrakt z Polonią ćwicząc indywidualnie - między innymi biegając po schodach, ponieważ nie chciał rozwiązać swojej umowy z Polonią.
Co ciekawe - z Kokosińskim nie mieliśmy okazji spotkać się przed podpisaniem umowy, w trakcie jego kontraktu i po jego zakończeniu. Przeszedł niezauważony - no, prawie niezauważony. To była "wrzutka" jednego z menedżerów, wtedy prominentnego, który później został nawet posłem. Kokosiński miał być dla nas niezbędnym talentem. Niemniej jednak - wytrzymał cały kontrakt.
Pytał pan, co mi dał futbol. Zawsze jakieś wnioski się wyciągnie. Jestem zbyt dorosły, by zmieniać swój światopogląd poprzez naukę w sporcie. Na pewno trzeba mniej ufać ludziom niż w innych dziedzinach, choć wszędzie jest podobnie.
Z piłkarzami potrafił się pan porozumieć?
Wszystko zależy od człowieka. Z niektórymi do dziś cenię sobie znajomość, na przykład z Adrianem Mierzejewskim. Na jedną z uroczystości, chodziło chyba o ślub, kupiłem mu w prezencie złotego Rolexa.
Trochę pan też na Mierzejewskim zarobił, sprzedając go do Trabzonsporu za ponad 5 milionów euro.
Powiedziałem mu: "Dla mnie to jest tylko klub, decyduj. Twoja sprawa, twoje życie". Ale Turkom powiedziałem: "Nie". Zaczęliśmy negocjacje od 8 milionów euro. Bardzo napierali. Miałem wtedy statek u wybrzeży Turcji i przypłynęli tam na rozmowy. Nie zgodziłem się. Za dwa tygodnie zadzwonili. "Nie chce pan sprzedać, szanujemy to, ale chcielibyśmy napić się z panem kawy" - usłyszałem. I przylecieli na tę kawę do Warszawy. To są twardzi zawodnicy, potrafią wejść oknem.
A pan potrafił drogo sprzedać, ale też wyłożyć milion euro za Artura Sobiecha z Ruchu Chorzów. To była niespotykana kwota w tamtych czasach w naszych realiach za polskiego zawodnika.
Z tego samego klubu kupiłem też Macieja Sadloka, mniej więcej za połowę tej kwoty. Chorzów wtedy był na musiku finansowym i odżył. Dzięki tej transzy pobył jeszcze chwilę w ekstraklasie.
Zawodnicy próbowali wykorzystać pana status i majątek?
Nie przypominam sobie, bym miał większe problemy dogadania się z nimi. Niektórzy mieli oczekiwania, ale ja płaciłem dużo. To była górna półka w naszej lidze. Myślę, że oferowałem porównywalne stawki, co Legia i Lech.
Chciał pan być konkurencyjny?
Wtedy poziom naszej ligi był bardzo kiepski, wręcz mizerny. Wiem, że zawodnicy zarabiali dwa razy za dużo za usługi, jakie świadczyli. Przełożyłem jednak filozofię z biznesu. Starałem się być atrakcyjny na rynku plus dorzucić mały bonus, żeby móc wymagać. Jak to się w żartach mówi: po to, by nikt kluczami nie rzucił, gdy się kogoś opieprzy.
Jakie to były kwoty?
W granicach od 50 do 100 tysięcy złotych miesięcznie. Ale jak już tak rozmawiamy... pamiętam, gdy na ambicje wszedł mi Lech Poznań. Myśleli, że mogą kupić każdego zawodnika z każdego klubu. Z jakiegoś wywiadu dowiedziałem się, że oni "kupią z Polonii Jodłowca". Zaśmiałem się i dość szybko się za to zrewanżowałem. Lech miał obrońcę z Ameryki Południowej, Manuela Arboledę, któremu kończył się kontrakt. On wtedy w naszej lidze brylował. Pocztą pantoflową rozpuściłem plotkę, że chce go Polonia, a ja dam mu megakasę. I ten zawodnik wymusił na Lechu taki kontrakt, że ustawił się chyba do końca życia. Nie znaliśmy się osobiście, ale zawsze mi się kłaniał, gdy spotykaliśmy się później na różnych bankietach.
Potrafił pan powiedzieć w szatni: "Gracie jak robotnicy, więc jecie jak na budowie”. Marek Sokołowski w wywiadzie dla "Weszło" wspominał: "W przerwie między treningami przywozili nam bułkę i flaki, a my musieliśmy je jeść".
Haha! Niezła historia. Wie pan co? Już tego nie pamiętam. Wiem, że próbowałem wprowadzić w klubie ład korporacyjny. Raz zadziałało, ale w kolejnym przypadku niekoniecznie. Nie zawsze byłem zadowolony z ich gry, ale kibice też. Skandowali przecież: "Józek, Józek, nie płać im!", bo piłkarzom się biegać nie chciało. Oczywiście nie było mowy, bym zablokował kontrakty, ale musiałem reagować. Taka była moja rola.
Piłka wyciągała ze mnie żywe reakcje. Podchodziłem do wszystkiego bardzo emocjonalnie. Za bardzo.
To znaczy?
Przez następne lata miałem problemy na tle nerwowym, na szczęście opanowałem sytuację. Niby mówimy o sporcie, to tylko piłka, ale straciłem mnóstwo nerwów.
Potrafi pan wskazać jedno najbardziej pozytywne wspomnienie, które jest w panu do dziś?
Pucharu Europy żeśmy nie wygrali, więc nie ma się czym chwalić. Mistrzostwa Polski też nie udało się zdobyć. Zawsze do czegoś dążyliśmy, ale spotykało nas dużo przeciwności losu. Sędziowanie w tamtym czasie było tragiczne. Pod tym względem dużo się zmieniło.
Po co w ogóle wchodził pan w piłkę?
Specjalnie się nad tym nie zastanawiałem. Może z próżności? Może liczyłem na to, że piłka poprawi mi "standing" biznesowy i dzięki niej moja firma stanie się bardziej rozpoznawalna? Jakieś tam kalkulacje miałem.
Jest pan dziś bardziej kojarzony z biznesami czy jednak z futbolem?
Krótko po okresie Polonii ludzie zaczepiali mnie nawet we Francji. Rozpoznała mnie grupa remontowa, od razu zaczęli mówić o piłce. W zasadzie gdzie nie pojechałem, dochodziło do takich sytuacji. Nie byłem "nobody". W Warszawie jestem pewnie mocniej utożsamiany z biznesem deweloperskim. W tym roku mamy trzydziestolecie firmy "JW Construction", wybudowaliśmy prawie czterdzieści tysięcy mieszkań. To jest miasto.
A co sprawia panu większa frajdę? Budowanie "miast", czy jednak wygrane derby Warszawy?
Przedsięwzięcia budowlane są rozłożone w czasie na wiele lat. Nie ma typowego entuzjazmu: że jest mecz i ktoś musi wygrać. Jeżeli się jednak wszystko dobrze podopina w biznesie, to na koniec dokonanej realizacji pojawia się satysfakcja.
Kilka tysięcy ludzi wprowadziło się do "moich" mieszkań, fajnie sobie żyją, pewnie są zadowoleni. Ostatnią inwestycją, której nie sposób nie zauważyć rozmawiając o tej dziedzinie, jest osiedle na pięć tysięcy mieszkań wybudowane po moim okresie w Polonii. Pojawiła się duma, gdy wszedłem na ostatnie piętro i popatrzyłem na to wszystko.
Zwłaszcza że nie musieliśmy się wspierać żadnym finansowaniem bankowym. Sprzedaliśmy wszystko i mieszka tam między piętnaście a dwadzieścia tysięcy ludzi przyjmując założenie, że jedna rodzina to około trzy osoby na mieszkanie. Czyli znowu: powstało małe miasto.
Mówi pan o słynnym warszawskim "Hongkongu".
Dokładnie tak.
Jak pan reaguje na takie określenia?
Byłem w Hongkongu wiele razy i odpowiem tak: bylibyśmy bardzo dumni, gdyby cała Warszawa była jak Hongkong. Mówimy o świetnie zorganizowanym mieście, w którym są osiedla budynków trzydziestopiętrowych i to wcale nie najwyższych. Myślę, że w Polsce mamy wiele budynków z intensywną zabudową i nikt nie robi sobie z tego dowcipów. Plan Warszawy dopuszcza bardzo intensywną zabudowę w centrum, a pamiętajmy, że to plan dyktuje warunki. Był już dawno uchwalony, gdy kupowałem grunty na bliskiej Woli.
To proszę jeszcze powiedzieć, czy ceny mieszkań w końcu spadną? Co robić z gotówką?
Z gotówką? Najlepiej wydawać, bo się dewaluuje! Ceny nie mogą pójść w dół. Skoro tyle się mówi, że mamy w Polsce zarabiać jak we Francji lub w Niemczech, to koszt produktu będzie stosunkowo szedł w górę. Co za tym idzie: wszyscy tworzący jeden metr kwadratowy mieszkania będą musieli zarabiać więcej. Zatem odpowiedź jest prosta.
Na tym etapie życia pana biznesy prowadzą się same?
Jeżeli chodzi o temat deweloperski, to w pewnym sensie tak - to już rozpędzony i ukierunkowany biznes. Mamy też kilka drobnych przedsięwzięć pilotażowych, ale na razie nie ma się czym chwalić.
Czyli nerwów już pan nie ma.
Wdrażam w firmę córkę, która niedawno skończyła studia. Niedługo dołączy do niej siostra. Powoli następuje zmiana pokoleniowa i chcę, żeby przebiegła płynnie. Mam teraz zdecydowanie więcej czasu dla siebie niż kiedyś i staram się go wykorzystywać najlepiej, jak potrafię.
Długo pan na to czekał?
Dziś mam pełen luz. Siedzę w głębokim fotelu, z którego nie spadnę. Skądś to się jednak wzięło. Wychowywałem się i uczyłem poprzez pracę. Ciężka harówka zaczęła się u mnie we wczesnym dzieciństwie. Praca rozwija, a robota na wsi motywowała mnie, żeby dążyć do tego, na co pozwalam sobie dziś. Mieszkałem prawie piętnaście lat za granicą - w USA oraz w Szwecji. Przebijałem się przez tamtejsze struktury. Wróciłem do Polski, wszedłem w nową rzeczywistość. To była ciągła walka i nie mogłem sobie pozwolić na odrobinę luzu.
Kiedy skończyła się ta walka?
Myślę, że jeszcze 14-15 lat temu żyłem w napięciu. Pamiętam głęboki kryzys w firmie. W 2010 roku mieliśmy około trzech tysięcy mieszkań, które były sprzedane, ale klienci ich nie odebrali ze względu na krach na rynku. Mówimy tu o pieniądzach rzędu 1,5-2 miliarda złotych. Przekładając na język produkcyjny: tyle towaru wróciło nam do magazynu. Musieliśmy sobie z tym poradzić i to był chyba ostatni stres, jaki miałem w życiu zawodowym. W sumie nie tak dawno.
Teraz pan wypoczywa?
Zawodowo cały czas jestem czynny, ale bardziej na zasadach konsultacji. Bywam w siedzibie mojej firmy w Ząbkach raz w tygodniu, ale przez skype'a łącze się codziennie. Przewodniczę radzie nadzorczej. Teraz funkcjonuję jednak spokojniej.
Reasumując: pana powrót do piłki jest możliwy?
Nie mówimy tu tylko o mnie. Mam trzech młodocianych synów, chcę też im poświęcić trochę czasu. Podejrzewam, że właściciel Polonii poradzi sobie w I lidze pod względem finansowym. Natomiast, jeżeli uda im się wejść do ekstraklasy, to na tym poziomie będą potrzebowali konkretnych pieniędzy. Ale zostawmy to na razie. Za sobą mam na pewno jeden etap: kandydowania na prezesa PZPN.
Czyli jest tak, jak w przypadku wyjazdu na mecz Barcelony - czeka pan na poważną piłkę, również w wykonaniu Polonii.
Z przymrużeniem oka tak możemy to podsumować. Zobaczymy. Muszę się jeszcze porozkoszować spokojem.
Rozmawiał Mateusz Skwierawski