Coraz trudniej gonić małolatów - rozmowa z Jackiem Czachorem, kapitanem Orlen Teamu

Fan Adama Małysza, wierny kibic warszawskiej Legii i do tego jeden z najlepszych motocyklistów rajdowych na świecie. Jacek Czachor kocha sport w każdej postaci. Na podium tegorocznego rajdu Dakar, nasz motocyklista był jednak bardzo zdegustowany. W rozmowie portalem SportoweFakty.pl opowiedział, co się stało i dlaczego pudełko z medalem otworzył dopiero w Warszawie. Zdradził nam też jak odpoczywa po rajdzie i czym jeździ na zakupy.

W tym artykule dowiesz się o:

Wojciech Potocki: Zupełnie niespodziewanie został pan najlepszym polskim motocyklistą na tegorocznym Dakarze. A głośno było o tym, że po prostu pomoże pan Jackowi Przygońskiemu. "Młody" złamał rękę, a pan jak zawsze był ostoją motorowej części Orlen Teamu.

Jacek Czachor: To nie pierwszy raz. Na Dakarze bywały już takie przypadki, że jechałem jako jedyny Polak. Przychodzili do mnie wtedy dziennikarze i prosili: "Jacek jedź ostrożnie, bo inaczej nie będzie programu w telewizji" (śmiech). Jestem więc przyzwyczajony. A jeśli chodzi o Kubę, to rzeczywiście miał być liderem i szkoda, że nie jechał. Moim zdaniem miał szanse na miejsce w pierwszej piątce. Na treningach był lepszy ode mnie. Czy miałem mu pomagać? Chyba tylko mentalnie, bo na trasie każdy liczy tylko na siebie i pracuje na indywidualny wynik. W naszym teamie nie ma nawet krzty zawiści. Na biwakach, po etapie, razem robimy mapki, opowiadamy o swoich przeżyciach związanych z trasą, jednym słowem atmosfera jest super. Kiedy jednak jedziesz na kolejnym etapie, to myślisz o tym, by pokonać kolegę. Ja chcę być lepszy od Marka Dąbrowskiego, a on oczywiście ode mnie. Nie ma jednak między nami żadnych złośliwości. W tym roku, mniej więcej do połowy rajdu, Marek był lepszy i ostro rywalizowaliśmy, a potem mu trochę uciekłem (śmiech) i Marek ścigał się z innymi. Nigdy nie było między nami tak, że jeden zaklina drugiego i pod nosem mówi: "Skuś baba na dziada".

Kiedy pan teraz myśli o rajdzie, to mówi pan: zająłem 10. miejsce, czy może pogodził się pan z oficjalną wersją i 11. pozycją/

- Bezwzględnie dziesiąte. To miejsce sobie "wyjeździłem", a Hiszpan Jordi Villadomsa, który w oficjalnej klasyfikacji wskoczył przede mnie dostał karę, a tej nie dostaje się za nic. Przecież kiedy kończymy odcinek specjalny, to sami wiemy czy "nabroiliśmy", czy nie. Potem jest to sprawdzane przez jury. Karę dla Hiszpana ogłoszono o godzinie 22.30 i na dokładne sprawdzenie było prawie siedem godzin. Jestem pewien, że dokładnie przeanalizowano całą sytuację. Później, po zakończeniu rajdu, w kuluarach anulowano Villadomsie karę.

Pan się o tym dowiedział wchodząc na podium. To nie było przyjemne.

- Pierwsza dziesiątka dostaje inne trofeum niż reszta. Mnie, mimo że byłem dziesiąty wręczono zwykły, któryś tam z kolei, dakarowy medal. Byłem taki zły, że nawet nie otworzyłem pudełka. Zrobiłem to dopiero kilka dni temu. Prawdę mówiąc, nie przywiązuję do niego specjalnej wagi. Pewnie byłoby inaczej, gdyby mi o tej całej sytuacji powiedziano choćby 15 minut wcześniej. Jakoś bym to sobie wytłumaczył i może inaczej bym się jednak cieszył. A ja wjechałem na podium jako dziesiąty zawodnik Dakaru i dopiero wtedy dowiedziałem się o tej przedziwnej historii. Jeżdżę już na motocyklach dobrych parę lat i kilka razy zdarzyło się, że działacze, swoimi decyzjami, psuli mi cała przyjemność z jazdy i rywalizacji. Cóż, takie życie. Mam nadzieję, że drugi raz mi się coś takiego nie zdarzy.

Jeździ pan na motocyklach, ale zazwyczaj były one większe. Teraz siadł pan na mniejszy. To była duża trudność?

- Trzeba się było przyzwyczaić, bo to zupełnie inne obroty, inaczej człowiek się czuje i nawet biegów miałem mniej. Ponieważ wcześniej trochę jeździłem na tych motocyklach, to potrzebowałem jedynie czasu, by się dostosować. Kiedy trenowaliśmy w Maroku, to Marek Dąbrowski był ode mnie dużo lepszy. Ja po prostu uczyłem się 450-ki na nowo. Na ostatnim treningu Marek był jeszcze lepszy. Na Dakarze ta różnica malała, a od połowy rajdu jechałem już szybciej niż on.

To był jednorazowy start, czy przesiądzie się pan na KTM 450 już na stałe?

- Teraz w Dakarze będzie można startować jedynie na 450-tkach.

W tym roku kierowcy samochodowi mieli obowiązek noszenia niepalnej bielizny. A motocykliści?

- Na szczęście nie. To samochody się palą, a nie motocykle, a poza tym my nie mamy żadnych pasów bezpieczeństwa, więc łatwo jest uciec. Samochód czasami jak złapie "dacha" to wszystko się zakleszcza. Czasami, gdy jeszcze coś zaczyna się palić, to taka bielizna bardzo pomaga.

Przyszłoroczny Dakar odbędzie się prawdopodobnie w Brazylii. Czy to dobry pomysł, by przenosić rajd co chwilę w inne miejsce?

- Taka była pierwotna idea, ale przez ostatnie trzy lata jakoś o niej zapomniano. Jeździmy w zasadzie po tych samych trasach. Organizatorzy próbują zmieniać odcinki, ale wszystkie są wyznaczane w tym samym terenie. Jeśli ma być wciąż duża liczba startujących, to trzeba zmieniać kraje i tereny po których jeździmy.

Podobno w tym roku było dużo mniej kibiców, niż jeszcze rok temu?

- Tylko w Buenos Aires. Potem, na odcinkach specjalnych w Argentynie i w Chile kibiców przybywało i było ich naprawdę bardzo dużo. Co innego w Buenos Aires, gdzie już trzeci raz z rzędu organizowano start i metę. A ponieważ nie ma tam odcinków specjalnych, to niektórym mogło się to znudzić.

Który z tych morderczych etapów był dla pana najtrudniejszy?

- Ten, na którym zgasł mi silnik. On był stosunkowo krótki, ale długa była dojazdówka. Jechaliśmy przez Andy, przekraczaliśmy granicę argentyńsko-chilijską. To było 550 kilometrów na poziomie prawie 5 tys. metrów, a temperatura wynosiła nawet 2 stopnie poniżej zera. Zjechaliśmy w dół i przed odcinkiem specjalnym trzeba było się rozebrać, bo grzało niemiłosiernie. Na termometrach było już plus 38 stopni. Kiedy ruszyliśmy, temperatura podobno dochodziła do 50 stopni. Jechało mi się nieźle, ale zepsułem końcówkę, bo miałem okropne kłopoty z odpaleniem motocykla i do tego nie potrafiłem znaleźć trasy.

Bał się pan, że nie dojedzie do mety?

- No tak, przecież nie odpalał silnik. To zdarzyło się 12 kilometrów przed metą, więc próbowałbym się jakoś dowlec. Może jakiś inny zawodnik by mnie "dopchał"? Byłaby to już ogromna strata czasu.

Wszyscy dakarowcy powtarzają, że rajd jest ekstremalny i praktycznie nie ma takiego miejsca na ciele, które by nie bolało. Jak pan odpoczywa po takim wysiłku?

- Najważniejsze to wrócić szybko do domu. Najpierw trzeba jeszcze przeżyć podróż (śmiech). W samolocie jest bardzo ciasno, a podróż trwa długo. Potem, już w domu, trudno sobie znaleźć miejsce. Kręcę się wtedy po mieszkaniu i praktycznie w ogóle nie myślę. Na szczęście żona już wie, jak to wygląda i daje mi spokój (śmiech).

No to teraz porozmawiajmy o Jacku Czachorze prywatnie. Na co dzień, na przykład po zakupy, też pan jeździ na motorze?

- Nie, nie. Czasami tylko, kiedy mam załatwić kilka spraw na raz, jeżdżę po Warszawie motocyklem. Poruszając się samochodem, załatwiłbym jedną sprawę, a motor pozwala mi w tym samym czasie załatwić cztery.

A sport? Lubi pan inne dyscypliny?

- Interesuję się praktycznie wszystkim, co się w sporcie dzieje. Czytam gazety sportowe i jestem, można powiedzieć, zakochany w polskim sporcie. Przede wszystkim jestem kibicem warszawskiej Legii. W Argentynie byłem na stadionie Boca Juniors i muszę przyznać, że nasz nowy stadion przy Łazienkowskiej jest naprawdę piękny. W porównaniu z tym, co zobaczyłem w Argentynie, to po prostu niebo a ziemia. Teraz czekam, żebyśmy mieli drużynę taką jak argentyńska. Od lat kibicuję Adamowi Małyszowi i zawsze był on dla mnie wzorem sportowca. Cieszę się, że wygrał konkurs w Zakopanem i że Kamil Stoch próbuje mu dorównać. Bo skoki już niedługo będą potrzebowały nowego lidera. Trzymam też kciuki za Justynę Kowalczyk. To jest dla mnie po prostu ewenement w polskim sporcie. Życzę jej, żeby na mistrzostwach świata chociaż raz pokonała Marit Bjoergen na dystansie. Oglądałem też ostatnio mecze naszych szczypiornistów. Trochę im nie wyszło, ale śledziłem nawet te przegrane spotkania. Jako kibic reprezentacji Polski jestem zawsze ze sportowcami. I na dobre, i na złe.

Kibicuje pan przed telewizorem, czy lubi na przykład sam pograć w piłkę? Nie gracie podczas wolnych chwil na rajdzie? Może stworzycie piłkarski Orlen Team?

- Może i byłoby warto, ale brakuje na to czasu. Mamy wiele pracy z mapą, a do tego trzeba się porządnie zregenerować. Na razie nie jestem aż takim kozakiem, żeby jeszcze grać w piłkę na biwaku.

Jakie ma pan najbliższe plany startowe? Podobno zaczynacie w marcu od przygotowań we Włoszech?

- Z tego co wiem, tam będą się przygotowywać Kuba Przygoński i Marek Dąbrowski. Ja jeszcze nie wiem. Może wpadnę tam na dwa, trzy dni? Moje przygotowania rozpoczynam od rajdu w Dubaju.

A Dakar?

- O, to jeszcze bardzo odległa sprawa. Jak nas sponsor wyśle, to pojedziemy (śmiech).

Myśli pan, że 10. miejsce można jeszcze poprawić?

- Zawsze można, aczkolwiek jestem coraz starszy i z każdym rokiem trudniej mi się ścigać z "małolatami". To jednak zawsze jest kwestia rozwoju sytuacji na rajdzie. W tym roku długo jechałem w okolicach 18. czy 20. miejsca. Później usadowiłem się kilka miejsc wyżej, a jeszcze później ci, którzy byli przede mną, zaczęli robić błędy. Dzięki temu zacząłem szybko iść w górę. Gdyby rajd trwał dłużej, to pewnie miałbym jeszcze lepsze miejsce, ponieważ zawsze pod koniec zawodów jadę najlepiej. W motorach jest tak, że sprzęt pierwszego i trzydziestego zawodnika jest bardzo podobny. W tym roku na 30. miejscu dojechał fabryczny kierowca BMW, który miał motocykl lepszy niż ja. W motorach decydują umiejętności i dlatego jest to prawdziwe ściganie. Nie to co w samochodach, gdzie owszem kierowcy czołówki są świetni, ale samochody którymi jadą też są dużo lepsze, od tych na dalszych miejscach. Motor Comy jest odrobinę szybszy od mojego, gdybyśmy się jednak zamienili, to traciłbym do niego mniej. Tyle że i tak by ze mną wygrał.

Komentarze (0)