Ogrodnik, który został mistrzem. 77 lat temu zginął Janusz Kusociński

Zdjęcie okładkowe artykułu: YouTube / Janusz Kusociński
YouTube / Janusz Kusociński
zdjęcie autora artykułu

Janusz Kusociński w 1940 roku wpadł w ręce Gestapo. Mistrz olimpijski z Los Angeles (1932) mógł zostać trenerem niemieckich biegaczy, ale odmówił. Zginął 21 czerwca w Palmirach. Mija kolejna rocznica jego śmierci.

W tym artykule dowiesz się o:

Strzał. Wiwat kibiców na trybunach stadionu olimpijskiego w Los Angeles.

Kusociński ma numer 364. Przed startem uznaje go za szczęśliwy, bo suma cyfr daje 13. I jakby zbudowany tym, od razu wychodzi na czoło. Głowa wtulona w ramiona. Krok równy, sprężysty, wydłużony. Kreuje tempo, zaczyna uciekać, męczy rywali. W lewej dłoni ściska stoper, na jego twarzy pojawia się coś na kształt uśmiechu.

Radość po chwili wypiera jednak grymas bólu.

Czuje, jakby biegł po rozpalonej blasze. Zdwaja wysiłek, pot leje mu się z czoła. To dystans 10 kilometrów, a on cierpi. Walczy z bólem, walczy z rywalami. Nie widzi, nie słyszy. Majaczy tylko przed nim niebieska koszulka Fina Volmariego Iso-Hollo. Jak fatamorgana, która kusi, przyciąga i nie pozwala przestać.

ZOBACZ WIDEO Przedstawiciel ACB zdradził kulisy walki Chalidowa

Pokonuje siebie, pokonuje ból. Dobiega najszybciej, w pierwszym dniu igrzysk zdobywa złoto. Stoi na podium, słucha Mazurka Dąbrowskiego. A po policzkach spływają Kusocińskiemu łzy radości oraz bólu.

***

Strzał. Głuchy dźwięk padającego ciała.

Wcześniej ciszę Puszczy Kampinoskiej przeszył jego krzyk. Podobno tuż przed egzekucją Kusociński stanął na baczność i zawołał: "Niech żyje wolna Polska!".

Teraz nikt już nie krzyczy. A jego ciała i ciał dziesiątek zamordowanych strzegą milczące sosny, między którymi za młodu biegał i na które w deszczowe dni patrzył z okien rodzinnego domu.

Skandynawski wzór

Mistrza i rzemiosło miłością połączył - jak to często w życiu bywa - czysty przypadek.

Podczas jednego z meczów lekkoatletycznych warszawskiej Sarmaty gospodarzom zabrakło zawodnika. Sytuacja niechybnie zakończyłaby się walkowerem, gdyby jeden z trenerów nie zaprosił do biegu na 800 metrów siedzącego na trybunach piłkarza Kusocińskiego. A ten wszedł na bieżnię i wygrał.

To było pierwsze zauroczenie, które dojrzało błyskawicznie.

Niebawem nastolatek błysnął na igrzyskach robotniczych, wreszcie trafił do kadry narodowej. Tam zetknął się z Estończykiem Aleksandrem Klumbergiem - wówczas trenerem polskich biegaczy, wcześniej medalistą olimpijskim w dziesięcioboju Aleksandrem Klumbergiem. I ten elegancki pan okazał się kowalem jego losu.

Klumberg szerokim gestem czerpał z wzorców fińskich, na których wychowywali się najlepsi długodystansowcy świata. W 1928 roku, przed wyjazdem kadry na igrzyska do Amsterdamu, Estończyk przekazał Kusocińskiemu plik kartek ze szczegółowym planem treningowym, a jednemu z przyjaciół powiedział: - Po tym treningu "Kusy" albo zostanie wielkim zawodnikiem, albo zerwie się i będzie zerem.

Zainspirował młodego, dał mu asumpt. A że trafił na miłośnika katorżniczej pracy - wypaliło. Zaczął rosnąć olimpijski mistrz.

Ogrodnik z medalem

A przecież Kusociński wcale nie miał być sportowcem, tylko ogrodnikiem. Urodził się 15 stycznia 1907 roku, jako najmłodszy z szóstki rodzeństwa. Pół roku później jego ojciec przeprowadził rodzinę do Ołtarzewa, gdzie założył małe gospodarstwo rolne. I wymarzył sobie, że najmłodszy syn będzie jego następcą.

Wpajał mu, że sport to tylko zabawa, a najważniejsza jest uczciwa nauka i praca. "Kusemu" zdobywanie wykształcenia szło jednak jak po grudzie. Z trudem skończył podstawówkę, a później trafił do Pomologa - Państwowej Średniej Szkoły Ogrodniczej. Bardziej od nauki kręciły go jednak futbol, palant i dziewczyny.

- Przyznaję ze skruchą, że uczyłem się tylko wtedy, gdym przeczuwałem, że będę "wyrwany" przez profesora. No i jakoś nieźle szło - pisał później w autobiografii. [nextpage]- Niewysoki, krępy, z przetrąconym nosem. Był chłopcem ambitnym, twardym, z natury zadziornym, a jednocześnie skrytym i pełnym nieufności - pisze o Lesław M. Bartelski, autor znakomitego reportażu o Kusocińskim.

Reportażyści i biografowie mistrza są zgodni: młody chłopak miał kompleksy, szukał pewności siebie. Może także dlatego swoje życie oraz całą sportową karierę zdefiniował wkrótce poprzez nieustanne udowadnianie wyższości i ogrywanie arcywroga. Wielki rywal

Dzieje sportu to także historia wielkich pojedynków; mitotwórczych starć wyjątkowych postaci. Często to przyjaciele, wrodzy sobie tylko między linią startu i mety.

Kusociński także miał swojego wielkiego oponenta, ale tu mowy o pokojowym współistnieniu być nie mogło. Obaj chcieli się unicestwić, wymazać z kart historii. W mieście było miejsce tylko dla jednego z nic.

A rywal ten, emigrant z Łotwy, zwał się Stanisław Petkiewicz.

To była zimna wojna. Nie znosili się, prywatnie dla siebie nie istnieli. I obu to napędzało. Podczas ich pierwszego starcia - biegli 3000 metrów na Agrykoli - późniejszy mistrz olimpijski narzucił takie tempo, że pobił rekord Polski, a przeciwnik do mety nie dobiegł. Na mecie wybuchły pretensje, błyszczały nienawistne spojrzenia. Wielcy sportowcy już pierwszego dnia znajomości stali się wrogami.

W 1929 r. Kusociński skręcił kostkę i wielu wróżyło mu koniec kariery. Całe szczęście, że pewnego dnia podczas spaceru w okolicach warszawskiej Akademii Wychowania Fizycznego spotkał Petkiewicza. Ten udał, że go nie widzi. Zignorował rywala, potraktował go jak powietrze. A tego "Kusy" płazem puścić nie mógł.

Wściekł się. Powiedział sobie, że wymaże nazwisko wroga ze wszystkich tablic rekordów. Zawziął się, wrócił do zdrowia, znów zaczął trenować. I wygrywać.

Olimpijski koniec

Do Los Angeles leciał po czwarte miejsce. Tak utrzymywał przynajmniej fiński arcymistrz, 9-krotny złoty medalista olimpijski Paavo Nurmi. Jego zdaniem Polak miał nie mieć szans w walce z jego rodakami. I kiedy Kusociński zwyciężał, on rwał sobie włosy z głowy, siedząc na trybunach.

Wściekać musiał się także Petkiewicz. On prawdopodobnie bieg śledził w domu, słuchając radioodbiornika. Dla niego w światowych biegach miejsca już wówczas nie było. Wcześniej został dożywotnio zawieszony za przekroczenie przepisów o amatorstwie.

A Kusociński marzył o jeszcze jednym olimpijskim medalu. Kilka dni później miał startować na 5 kilometrów, ale problemy ze zdrowiem uniemożliwiły mu walkę o tytuł. Już pierwszego dnia igrzysk było wiadomo, że to dla Polaka ostatni dzień rywalizacji.

Kazimiera Muszałówna z Polskiej Agencji Telegraficznej depeszowała po złotym biegu na 10 kilometrów: - Kusociński pokazuje nam swoje stopy. Palce pokryte pęcherzami nabrzmiałymi wodą i krwią, pięty odbite tak boleśnie, że dotknąć nie można. Lekarz, kapitan Bartenbach, bandażuje nogę i kręci mocno głową, a za chwilę zdradza tak bolesną dla polskiego sportu tajemnicę: mowy nie ma o bieganiu. Tydzień odpoczynku.

Ucieczka z Meksyku

Nie pomogła czapeczka-talizman, nie pomogła wożona po całym świecie szczęśliwa końska podkowa. Skończyły się zawody, została rozrywka.

Kilka dni po wielkim sukcesie Kusocińskiego lokalni Polonusi zabrali naszych olimpijczyków na wycieczkę do Mexico City. A tam jeden z lokalnych podrywaczy zaczął zaczepiać Jadwigę Wajsównę, naszą brązową medalistkę w rzucie dyskiem.

Ta była zmęczona, odmówiła tańca. Wydawało się, że sprawa rozeszła się po kościach, nowi przyjaciele nie zapomnieli jednak urazy. I kiedy olimpijczycy opuścili lokal, ci ruszyli za nimi w pościg. [nextpage] Chcieli dołożyć "Kusemu", który w lokalu tańczył z Wajsówną tango. Prawdopodobnie mieli pistolety. Polaków uratował dopiero graniczny szlaban. "Myśmy były romantyki"

Kusociński po olimpijskim sukcesie rozkochał w sobie kraj. Listy, wywiady, wizyty w zakładach pracy. Kazimiera Wirska skomponowała na jego cześć utwór, a Jerzy Kierst napisał wiersz "Los Angeles 1932", w którym walkę Kusocińskiego z Iso Hollo przyrównał do pojedynku Hektora z Achillesem.

Były sprinter Edward Trojanowski opowiada Bogdanowi Tuszyńskiemu, że Kusociński stał się "warszawskim snobem". Bywał w lokalach, kochał taniec, pokera, brydża i wyścigi konne. Nie zatracił się jednak. Lubił dobre towarzystwo, ale nigdy nie zapominał o starych przyjaciołach.

Mógł zostać bogaty i za 50 tysięcy dolarów przejść na zawodowstwo, ale powiedział: "nie".

Wyjaśnia Wajsówna: - Odmówiliśmy, bo tak się chciało tego orzełka nosić. Myśmy były romantyki.

Mistrz nigdy nie kończy

Hossa nie trwała długo. Rok po igrzyskach Kusociński skręcił kostkę. Miał problemy z kolanem, męczyły go kontuzje i choroby. Prawdziwy dramat rozegrał się w 1934 roku podczas zawodów na stadionie Legii Warszawa. To miał być wielki pojedynek Polaka z nową fińską gwiazdą Laurim Lehtinenem. Starcie o tytuł najlepszego długodystansowca globu.

Nasz mistrz już w połowie dystansu zaczął jednak kuleć, mylić krok. A po minięciu mety padł bez sił na murawę.

Bartelski: - Do szatni wchodzili koledzy i działacze. Stawali w progu, w milczeniu patrzyli na leżącego w fotelu "Kusego". Wyciągnięta do przodu noga, jakby sztywna, wskazywała na przyczynę klęski. Nikt nie pocieszał pokonanego. Większość zdawała sobie sprawę, że stała się rzecz nieodwracalna.

To miał być jego koniec. Zaczął pracę naukową, wziął się za dziennikarstwo. Na kolejne igrzyska olimpijskie (Berlin 1936) pojechał jako honorowy gość. Mając 30 lat, zdał maturę. Stara miłość jednak nie zardzewiała.

W końcu  Kusociński wrócił na bieżnię. W 1939 r. pobił nawet rekord kraju na 5000 metrów, na kolejne igrzyska - gdyby się odbyły - jechałby prawdopodobnie jako jeden z faworytów. W biegu zatrzymała go dopiero wojna.

Śmierć w Puszczy

Miał kategorię D (niezdolność do noszenia broni) i mógł uniknąć udziału w walkach, ale zgłosił się na ochotnika. Dzięki znajomościom trafił do drużyny karabinów maszynowych, osłaniał natarcie 360. pułku piechoty idącego w stronę Okęcia. Później bronił Sadyby i Fortu Czerniakowskiego. Był dwukrotnie ranny, dostał Krzyż Walecznych.

Po kampanii wrześniowej razem z kilkoma innymi sportowcami został twarzą gospody "Pod Kogutem". Brylował, kierował salą. I pod pseudonimem "Prawdzic" działał aktywnie w Organizacji Wojskowej "Wilki".

Prowadził sabotaż, szefował komórce kontrwywiadu. Był odważny, bezkompromisowy, ale i nieostrożny. Z nogami na stoliku czytał w gospodzie prasę podziemną, podkradał Niemcom amunicję. Przyjaciele żyli w niepokoju choć w sercu przekonywali się, że Kusocińskiego ochroni nazwisko. Nie udało się.

Gestapo sprzedał go Szymon Wiktorowicz. Do niewoli trafił krótko po Wielkanocy 1940 roku. Był torturowany, ale przyjaciół nie wydał. Podobno dostał propozycję nie do odrzucenia, oferowano mu możliwość trenowania niemieckich biegaczy. Odmówił. Zginął zastrzelony w pobliżu Palmir, gdzie Niemcy sprawili rzeź na polskiej inteligencji.

Od 1954 roku rozgrywany jest Memoriał Janusza Kusocińskiego. Ma w kraju kilkanaście pomników i ulic swojego imienia. Tablica przy Forcie Czerniaków upamiętnia miejsce, w którym został ranny podczas obrony Warszawy.

Autor na Twitterze:

Pisząc tekst korzystałem z książek Jana Lisa "Romantyczne olimpiady" i Bogdana Tuszyńskiego "Kusy" oraz reportażu Lesława M. Bartelskiego "Niezwyciężony" zamieszczonego w "Poczcie polskich olimpijczyków 1924-1984".

Źródło artykułu: