Ewa Swoboda ma doskonały rok. W czerwcu, w Rzymie, wywalczyła srebrny medal mistrzostw Europy w sprincie. W ten sposób dopięła swego, bo chciała zdobyć pierwszy medal indywidualny w swojej karierze na otwartym stadionie.
Na igrzyskach olimpijskich stawka jest jednak zdecydowanie mocniejsza i tutaj sam awans Swobody do finału byłby sporym sukcesem. Polka już w piątek pokazała, że jest w stanie to zrobić. W eliminacjach wygrała swój bieg, po raz pierwszy w tym sezonie łamiąc granicę 11 sekund (dokładnie 10,99 s).
W sobotni wieczór Swoboda trafiła do pierwszego półfinału - na tor numer sześć. Obok siebie mała znakomite zawodniczki - takie jak Dina Asher-Smith, Marie-Josee Ta Lou, czy Melissa Jefferson (ta w tym sezonie pobiegła już 100 metrów w czasie 10,80 s). Aby dostać się do finału, Polka musiała zakończyć półfinał w najlepszej dwójce, albo mieć drugi najlepszy czas spośród pozostałych zawodniczek.
Wydawało się, że Swoboda dobrze wyszła z bloków startowych. Liczyła się w walce ze ścisłą czołówką, ale ostatecznie wpadła na metę na czwartym miejscu - z czasem 11,08 s. To wolniej, niż w piątkowych eliminacjach.
27-latka musiała poczekać, co zrobią rywalki w drugim i trzecim półfinale. Po drugim biegu Polka wciąż miała szansę na finał, bo zawodniczki z trzeciego i czwartego miejsca były wolniejsze. Niestety, w trzecim półfinale zawodniczka z trzeciego miejsca, Twanisha Terry, miała czas o jedną setną sekundy lepszy od Polki i w ten sposób wyrzuciła ją z finału.
Tam zabraknie też m.in. Diny Asher-Smith, która przybiegła na piątej lokacie - za Swobodą. Bieg o medale zaplanowano na 21:20.
Czytaj także: Repasaże nie pomogły. Polacy żegnają się z igrzyskami
ZOBACZ WIDEO: "Prosto z Igrzysk". Polacy i słynna klątwa ćwierćfinałów. "Dostajesz w dyńkę i odpadasz"