Jordan był niczym kot - rozmowa z Edem O'Bannonem, byłym koszykarzem New Jersey Nets i Anwilu Włocławek

W 1995 roku drużyna UCLA sięgnęło po mistrzostwo NCAA. MVP finałów uznano Eda O’Bannona, który przez cały sezon udowadniał swoją świetność. Dzięki dobrej postawie wówczas 23-letni skrzydłowy trafił do NBA, wybrany w drafcie przez New Jersey Nets. Dwa lata później czar prysł i dla byłego lidera UCLA miejsca w najlepszej lidze świata już nie było. Jak sam mówi, tylko dlatego, że stracił wiarę we własne siły. Od 2001 do 2004 roku O’Bannon reprezentował polskie kluby: Anwil Włocławek, Polonię Warszawa i Astorię Bydgoszcz. Dziś były gwiazdor PLK mieszka w Las Vegas i pracuje w salonie samochodowym. - Cieszę się z tego co teraz robię - mówi.

Marek Mosakowski: Kibice często zastanawiają się co dzieje się z byłymi graczami faworyzowanych przez nich drużyn. O panu wiadomo niewiele. Od fanów i dziennikarzy można usłyszeć jedynie, że Ed O’Bannon jest teraz sprzedawcą samochodów. Czym się pan właściwie zajmuje?

Ed O’Bannon: Pracuję w salonie samochodowym Findlay Toyota w Las Vegas, w dziale sprzedaży i marketingu. Rozpocząłem tę pracę za namową przyjaciół, którzy twierdzili, że doświadczenia zebrane podczas zawodowej gry w koszykówkę pomogą mi w tejże pracy. Mieli rację. Jestem także trenerem w jednym z liceów.

Z pewnością codziennie słyszy pan pytania, dlaczego były zawodnik NBA pracuje w salonie samochodowym albo dlaczego zmienił pan styl życia. Co odpowiada pan zainteresowanym?

- Bardzo mi odpowiada inny styl życia. Szybko przestawiłem się z profesjonalnego zawodnika na powiedzmy zwykłą osobę, bo w rzeczywistości przecież taki jestem. Lubiłem styl życia jaki panował wówczas w NBA, ale wiedziałem też, że tak naprawdę to dość fałszywy świat. Moje aktualne życie bardzo mi odpowiada i jest bardzo prawdziwe. Praca nie czyni tego jakimi jesteśmy, ale to my czynimy naszą pracę taką jaka jest. Cieszę się z tego co teraz robię. Ludzie dziwią się dlaczego nie wracam do gry, ale ja już mam dość podróżowania, zastanawiania się czy drużyna mnie nadal chce, dość dziwnych krajów i miast, w tym w USA. Jestem tu gdzie jest moja rodzina i gdzie chcą żebym był i tak już zostanie na zawsze.

Wspomniał pan, że pracuje z licealną drużyną. Planuje pan dalej rozwijać swoją karierę trenerską czy to tylko chwilowe zajęcie?

- Lubię tą pracę, ale tylko na takim poziomie jak teraz… no może pokusiłbym się jeszcze o pracę z uczelnianą drużyną, ale to wszystko. Nie zamierzam już wyjeżdżać do innych krajów.

W kwietniu minęło czternaście lat od pamiętnego finału NCAA, Seattle 1995. Razem z kolegami wywalczył pan wówczas zasłużone mistrzostwo. Jak po tylu latach wspomina pan czas spędzony w UCLA?

- Po dziś dzień towarzyszą mi emocje jak o tym myślę. To, że wybrałem UCLA było najlepszą decyzją w mojej karierze. Ze względu na to, że mecze UCLA są często pokazywane w telewizji miałem okazję pokazać się tym, którzy mogli przyczynić się do mojej gry w NBA. To co osiągnęliśmy z moim bratem Charlesem, Tyusem Edney’em, Jirim Zidkiem, Tobym Bailey’em i innymi kolegami było spełnieniem marzeń. Po wzniesieniu pucharu do góry wiedziałem, że NBA stoi przede mną otworem.

W NCAA spisywał się pan rewelacyjnie. Został pan wielokrotnie nagradzany, w tym nagrodą dla najlepszego zawodnika finałów, a pomimo to nie znalazł się Pan w ścisłej czołówce draftu. Miał pan wówczas do kogoś żal?

- Na pewno spodziewałem się, że zostanę wybrany znacznie wyżej, niż z numerem dziewiątym. Nie miałem pojęcia kto mnie zechce i kiedy to nastąpi. Żalu do nikogo nie miałem, byłem za to wdzięczny New Jersey Nets, że pozwolili mi spełnić marzenie o grze w NBA.

W 1997 roku trafił pan do Dallas Mavericks, gdzie miał pan okazję grać razem z Michaelem Finley’em, który był wówczas u szczytu swojej kariery.

- Zgadza się, Michael był wtedy w wyśmienitej formie. W swojej karierze pokazał już, że jest jednym z lepszych obrońców w lidze.

Miał pan okazję grać także przeciwko innemu Michaelowi, temu najsłynniejszemu. Wydaje się, że nie ma gorszego zajęcia jak bronić przeciwko Jordanowi?

- To wielka radość móc grać przeciwko Michaelowi Jordanowi. To absolutny mistrz. Masz rację, to bardzo męczące zajęcie. Nie wiadomo było co Jordan zrobi, a mógł zrobić wiele. Był szybki niczym kot i można powiedzieć, że przeskakiwał nad obrońcami. Michael był niczym koszmar na koszykarskim parkiecie. Starałem się zrobić co mogłem aby go powstrzymać, ale co tu dużo mówić, on był o wiele, wiele, wiele lepszym graczem ode mnie.

W NCAA był pan wielką gwiazdą, ale w NBA długo pan miejsca nie zagrzał. Mavericks szybko oddali pana do Orlando Magic, a ci postanowili rozwiązać umowę i na tym kariera Eda O’Bannona a najlepszej lidze świata się zakończyła.

- Dziękuję za komplement. W NBA długo nie grałem gdyż… straciłem wiarę w siebie. Czasami takie rzeczy zdarzają się każdemu, a wówczas zdarzyło się to mnie. Życie jednak toczy się dalej i wiesz co? Dziwna rzecz mi się przydarzyła dzień po tym jak zostałem zwolniony przez Magic. Słońce wzeszło, rozpoczął się nowy dzień, a świat powiedział do mnie: Wszystko kręci się dalej, bez względu na to czy jesteś z nami czy nie.

Przeniósł się pan potem do Europy i grał w najlepszych ligach, we Włoszech, Hiszpanii i Grecji. Gdzie czuł się Pan najlepiej?

- Zdecydowanie w Hiszpanii. Ja i moja rodzina lubiliśmy klimat jaki panował w tym kraju. Do tego drużyna dla jakiej grałem [Forum Valladolid – przyp. red.] była całkiem niezła. Tak, zdecydowanie Hiszpania.

W 2001 roku trafił pan do Polski, do Anwilu Włocławek. Dlaczego akurat do tego klubu?

- Nie ma z tym związanej jakiejś dłuższej historii. Do Polski przywiodła mnie moja miłość do koszykówki, tak, wówczas kochałem jeszcze grać.

W sezonie 2001-2002 Anwil miał w swoich szeregach plejadę świetnym zawodników. Obok pana grali między innymi Jeff Nordgaard, Igor Griszczuk, Matt Santangelo. Nie udało się jednak wywalczyć mistrzostwa, co gorsza przegraliście mecze o trzecie miejsce.

- Co to dużo mówić. Kiedy trzeba było grać dobrze by graliśmy fatalnie stąd w końcówce sezonu wszystko się pogmatwało. Dobrzy zawodnicy, słaby rezultat. Bywa.

Dużo mówiło się, że Anwil chciał podpisać z panem umowę na kolejny sezon.

- Tak, ale klub był mi winien pewną sumę pieniędzy za poprzednie rozgrywki. Nie mogłem sobie pozwolić żeby grać dla drużyny, która nie wywiązała się ze swoich zobowiązań.

Ostatecznie podpisał pan umowę z Polonią Warszawa, gdzie grał pan jeszcze więcej i jeszcze lepiej, ale mistrzostwo zdobył...

- Anwil. W Polonii grało mi się bardzo dobrze, a Anwil okazał się być lepszy beze mnie. Śmieszne jak wszystko może się szybko zmienić.

Na zakończenie kariery związał się pan z Astorią Bydgoszcz, klubem dość kiepsko zorganizowanym, o czym słyszałem od wielu byłych koszykarzy tej drużyny. Jak pan wspomina czas spędzony w Bydgoszczy?

- Dokładnie tak, to był ostatni raz kiedy grałem dla zorganizowanej drużyny, w sumie dla niezorganizowanej. To był bardzo kiepski klub. Moja mama zawsze mówiła mi, że jeżeli nie mam nic dobrego do powiedzenia to najlepiej nie mówić nic. Tak więc nie powiem nic poza tym, że klub był fatalnie zorganizowany.

Kibiców na pewno ciekawy także to co dzieje się aktualnie z pańskim bratem Charlesem, który przecież także grał w Polsce, w Śląsku Wrocław.

- Charles ma się dobrze. On także mieszka w Las Vegas. Przez ostatnie dziesięć lat grał w Japonii, gdzie jest wprost uwielbiany, a i on lubi tej kraj. Jestem dumny z mojego małego braciszka. Charles ma długą i owocną karierę.

Po zakończeniu kariery miał pan jeszcze okazję na grę w Chinach, ale powiedział pan wówczas, że skończyła się u pana motywacja do dalszej gry. Spodziewam się, że czasem przywdziewa pan sportowe obuwie i dres i razem z dziećmi biega pan za wszelkimi rodzajami piłek?

- Oczywiście, że tak. Gram z nimi w różne rodzaje sportów, jak koszykówką czy football amerykański. Tak długo jak moje dzieci są aktywne nie ma znaczenia jaki sport uprawiają.

Za nami kolejny sezon NBA i kolejne mistrzostwo dla Los Angeles Lakers. Wiem, że dorastał pan w Mieście Aniołów, więc domyślam się, że miłość do tego klubu pozostała?

- Urodziłem się w Los Angeles i dorasałem wśród kibiców Lakers. To były oczywiście czasy Kareem Abdul-Jabbara, Magica Johnsona i Jamesa Worthy’ego. „Showtime Lakers” – to była najlepsza drużyny wszechczasów. Teraz kiedy nie gram już w NBA, przeciwko Lakersom mogę z całą pewnością powiedzieć, że ich lubię. Zasłużyli na mistrzostwo. Mając Kobiego Bryanta w składzie to było do przewidzenia.

Komentarze (0)