Łukasz Brylski: Finałowe reminiscencje

Sukces "Jeziorowców" zaskoczeniem nie jest. Oczywiście przed sezonem więcej szans dawało się Boston Celtics i Cleveland Cavaliers, ale czas i wydarzenia w trakcie trwania rozgrywek zweryfikowały założenia ekspertów.

W tym artykule dowiesz się o:

Tegoroczne finały były niezwykle ważne dla dwojga ludzi. Philowi Jacksonowi marzyło się prześcignięcie Reda Auerbacha na liście najbardziej utytułowanych trenerów w historii NBA. Swoje do udowodnienia miał Kobe Bryant. "Czarna mamba" w zeszłym roku musiała uznać wyższość Celtics i wciąż słyszała słowa, że nie jest w stanie zdobyć pierścienia bez Shaqillue'a O'Neala. Było pewne, że jeśli Bryant znajdzie się w finale, to zrobi wszystko co w jego mocy, aby wygrać, nawet gdyby musiał wyrywać je z gardła Dwighta Howarda.

Na szczęście do takich scen nie dochodziło, w przeciwnym razie Stu Jackson i David Stern mieliby pełne ręce roboty i głowiliby się nad rozmiarami kar.

W momencie, kiedy Orlando Magic awansowali do Finału, było wiadomo, że ekipa z Miasta Aniołów jest w świetnej sytuacji. Lakers w wyniku walki na Wschodzie stracili najgroźniejszych rywali. Zespół Stana Van Gundy'ego do walki przystępował w roli underdoga (drużyny niżej notowanej, przez co niedocenianej - tłum. red.). Niestety dla Magic happy endu nie było. Goliat, czyli Lakers pewnie pokonał Dawida.

Przed rozpoczęciem walki, z całą sympatią dla Orlando, spodziewałem się gładkiego zwycięstwa "Jeziorowców". Magic i tak zrobili więcej niż się od nich oczekiwało. Kolejno odprawiali Sixers, Celtics i Cavaliers. Udało się im po raz pierwszy od 1995 awansować do ścisłego finału. Gdy z obozu Dwighta Howarda i spółki napływały informacje, to nie można było oprzeć się wrażeniu, iż zespół zachłysnął się tym osiągnięciem.

Van Gundy świadom tego, a także siły rywali próbował się wstrząsnąć zespołem. Pomóc miało także wezwanie Jameera Nelsona, który nie grał od lutego z powodu kontuzji barku. Podobno tonący brzytwy się chwyta... Było to widać szczególnie w pierwszym starciu w STAPLES Center, gdzie Nelson grał uwaga(!), o minutę krócej od Rafera Alstona. Trener Magic chyba zbytnio zawierzył umiejętnością Jameera. Na domiar złego kiepsko grali pozostali zawodnicy z Orlando i inauguracja zakończyła się katastrofą.

Później było już trochę lepiej, ponieważ Lakers nie dominowali tak bardzo. Trochę dopisywało im szczęście, vide próba Courntey'a Lee, która mogła zakończyć się efektownym game winnerem. Magic zdołali jednak dać trochę radości swoim fanom. W trzecim starciu wygrali z Lakers i odżyły nadzieje na Florydzie. Wreszcie na miarę oczekiwań zagrała trójka liderów z Orlando - Howard, Turkoglu i Lewis. Pomogli im pozostali koledzy z Alstonem na czele.

Zawodnicy z Los Angeles w decydujących momentach wykorzystywali także swoje doświadczenie. Było to aż nadto widoczne w sytuacjach, kiedy ważyły się losy meczu. Lakers wytrzymywali presje i zdołali przechylać szale na swoją korzyść. Oprócz tego mieli fantastycznego Bryanta, który swoją grą potwierdził, że w pełni należała mu się nagroda MVP Finałów. Jednak Lakers to nie tylko on. Każdy z graczy, nie ważne czy był to Gasol, Odom, czy Ariza miał swój wkład w sukces.

Spełniło się więc największe marzenie Kobe. Wygrał tytuł bez pomocy Shaq'a. Gwiazdor z LA po finałowej batalii był chyba najszczęśliwszym człowiekiem na Ziemi. Pewnie czułby się tak samo gdyby wygrał rozgrywki na Plutonie, na który chciał się kiedyś przenieść. Zamknął usta krytykom, którzy kwestionowali jego zdolności przywódcze. Bryant wreszcie grał dla

drużyny. Seryjnie zdobywał punkty, ale także potrafił dograć piłkę. Phil Jackson powiedział, że wreszcie Kobe dojrzał do roli zawodnika, który pociągnie zespół w trudnych momentach.

Tegoroczny Finał miał także polski akcent. Marcin Gortat jako pierwszy zawodnik z kraju leżącego nad Wisłą miał okazję walczyć o mistrzowski tytuł. Jak to się skończyło wiemy doskonale. Trzeba jednak podkreślić, że dzięki niemu i całemu hype'owi wokół jego osoby koszykówka powoli zaczęła wracać na świeczniki w Polsce. Dzieje się to w najlepszym z

możliwych momentów. Przecież za kilka miesięcy mamy w naszym kraju Eurobasket. Może wybuch Gortatomanii sprawi, że nad Wisłą będzie znów boom na koszykówkę. Oby tak się stało!

Źródło artykułu: