Adam Wall: Na początku swojej współpracy ze Zniczem Basket otwarcie przyznał pan, że dopiero przygląda się pracy z mężczyznami, gdyż nigdy wcześniej nie miał takiej okazji. Teraz podjął pan decyzję o podpisaniu umowy z klubem z Pruszkowa. Co o tym zadecydowało? Męska koszykówka stała się bardziej atrakcyjna dla Romana Skrzecza?
Roman Skrzecz: Zadecydowało o tym bardzo wiele czynników. Dla mnie bardzo ważne są dobre relacje z ludźmi, z którymi się współpracuje, a później dąży do postawionego celu. W Pruszkowie spotkałem się z życzliwymi ludźmi, którym mogłem pomóc swoim doświadczeniem, a jednocześnie dzięki którym mogłem poznać męską koszykówkę. Obawiałem się, że różnice pomiędzy męską a żeńską koszykówką mogą być znaczące. Być może poza moim zasięgiem. Po krótkim okresie współpracy ze Zniczem Basket wiem, że nie potrzebnie. Z tego klubu dostałem bardzo konkretną propozycję na najbliższy sezon, dlatego zdecydowałem się podpisać umowę.
Nie czekał pan na propozycję jakiegoś klubu z PLKK lub na powrót do Szkoły Mistrzostwa Sportowego w Łomiankach? Przecież sentyment do kobiecej koszykówki, z którą związany był pan przez tyle lat, na pewno pozostał.
- Skłamałby gdybym powiedział, że nie chcę już pracować z kobietami. Prowadziłem rozmowy z różnymi zespołami, ale najbardziej konkretną propozycję miałem z Pruszkowa. Praca w tym mieście nie wiąże się z przeprowadzką z Warszawy, dlatego ten argument również przemawiał za tym klubem.
Skoro zdecydował się pan na pracę w męskim zespole muszą być chyba jakieś perspektywy na przyszłość?
- Jeżeli ktoś idzie do pracy i daje mu ona satysfakcję, to z niej nie ucieka. W koszykówce żeńskiej pracowałem na różnych poziomach i byłem zadowolony z tego co robiłem. Wierzę, że podobnie będzie w Zniczu Basket. Wciągnąłem się w tą ligę, w ten zespół. Oby przyniosło to wymierne korzyści, a drużyna podążyła w dobrym kierunku.
Praca trenera w dużej mierze uzależniona jest jednak od zawodników. Czy wie już pan z kim będzie pracował w najbliższym sezonie?
- Lubię pracować z ludźmi, którzy akceptują moje wymagania i oczekiwania. Najgorsza sytuacja ma miejsce wówczas, gdy zawodnik nie akceptuje swojej roli w zespole lub udaje, że akceptuje. Chciałbym dobrać koszykarzy pod względem charakteru. Tak by tworzyli zespół. Bardzo ważne jest również samo zaangażowanie zawodników. Cenię sobie graczy, którzy bez względu na wiek, starają się doskonalić swoje umiejętności.
Wspomniał pan o kierunku, w jakim powinien podążyć zespół. Pruszków w ostatnich dwóch sezonach walczył o utrzymanie w play-out. Z pana słów jasno wynika, że ten scenariusz nie może się powtórzyć. Jaki jest więc cel klubu na przyszły sezon?
- Nie wyobrażam sobie powtórki z poprzedniego sezonu. Jeśli Znicz Basket ponownie miałby zagrać o utrzymanie, byłoby to moją osobistą porażką. Dla mnie bardzo ważny będzie każdy mecz ligowy. Aspiracje Zarządu klubu oraz sponsorów są konkretne: drużyna musi znaleźć się w play-off. Zrobię wszystko by tak się stało.
Czy będzie pan szukał asystenta, czy też samodzielnie podprowadzi zespół?
- Wszystko zależy od możliwości finansowych klubu. Wspólnie z działaczami zdecydujemy o tym w późniejszym terminie.
Wróćmy do piątego meczu play-out z rezerwami Asseco Prokomu Sopot. W ostatniej sekundzie meczu Przemysław Zamojski rzucał na zwycięstwo. Gdyby trafił, Pruszków spadłby do drugiej ligi. W tym krótkim momencie przypomniały się panu jakieś akcję z przeszłości?
- Oj tak, nie jedna. W Pruszkowie, w pierwszym meczu po moim powrocie ze Stanów Zjednoczonych, przegraliśmy z Sudetami Jelenia Góra rzutem przez 3/4 boiska. Gdybyśmy wygrali realna było jeszcze uniknięcie baraży, a w najgorszym wypadku rywalizacja o utrzymanie z Resovią Rzeszów. Podczas akcji Zamojskiego wróciły wspomnienia z przeszłości i przegrane, pechowo, przez Lotos PKO BP Gdynia finały mistrzostw Polski. Przez tą krótką chwilę, gdy piłka leciała do kosza, przeszło mi przez głowę, krótkie i bardzo treściwe zdanie: "I znowu .... ja".
Pech, który prześladował Romana Skrzecza więc minął. Zamojski przestrzelił rzut, a Znicz Basket utrzymał się w lidze.
- Nie ma co ukrywać miałem pecha. Oczywiście jako trener mogłem, a wręcz powinienem przewidzieć pewne sytuacje i spróbować ich uniknąć.
Pamiętny rzut Anny DeForge w siódmym meczu finału z Wisłą Can-Pack trudno było jednak przewidzieć?
- Trener za umiejętność przewidywania pewnych sytuacji na boisku dostaje konkretne pieniądze. Min. za to mi płacono w Lotosie PKO BP, dlatego mogłem się zachować lepiej. Po tamtych finałach wiem, że w koszykówce nie ma rzeczy niemożliwych. Ile jeszcze razy w swoim życiu w spektakularnych okolicznościach przegram mecze? Nie wiem. Oby już w ogóle!