Nikt nie miał na tyle odwagi, aby zwrócić uwagę Michaelowi Jordanowi, gdy ten w nocy poprzedzającej finałowy mecz z Chorwacją na Igrzyskach Olimpijskich w Barcelonie odpalał kolejne cygara i za nic w świecie nie chciał odejść od stołu, przy którym on i jego kompani z reprezentacji USA tradycyjnie rżnęli w karty. Drina gonił drin, partia partię, a godziny mijały. Według relacji Jacka McCalluma, autora książki "Dream Team", skończyć mieli dopiero około godziny 6:15. Czasu do wieczornego meczu pozostało niewiele, a lidera Chicago Bulls wciąż czekały jeszcze zaplanowane zdjęcia do filmu dokumentalnego, szykowanego przez NBA Entertainment.
Sen był jednak ostatnią rzeczą, jaką "Jego Powietrzność" by się wówczas przejmował. Wystarczyło mu pół godziny, aby wziąć szybki prysznic i się odświeżyć. Bez szemrania spędził kilka godzin przed kamerą, wziął udział w konferencji prasowej, po czym kazał się jeszcze odwieźć na pole golfowe, gdzie spokojnie zaliczył 18 dołków. Na kolegach z zespołu nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Jeśli wierzyć ich słowom, przez cały turniej Jordan na sen w ciągu doby poświęcał średnio około godziny, więc taka bezsenna noc stanowiła tak naprawdę niewielkie odstępstwo od normy. Wieczorem i tak zrobił swoje - w 23 minuty zdobył 22 punkty i poprowadził "Drużynę Marzeń" do spektakularnego triumfu.
Jak rodziło się marzenie?
Zanim jednak do Barcelony przyleciał zespół złożony z najlepszych koszykarzy na świecie, ówczesny komisarz NBA, David Stern, stoczyć musiał niezwykle trudny bój o to, aby do olimpijskiej rywalizacji zawodnicy z zarządzanej przez niego ligi w ogóle zostali dopuszczeni. Zgodnie z podstawową regułą etyki igrzysk udział w nich mogli bowiem brać wyłącznie amatorzy. W minionych latach rygor pod tym względem zaczął wyraźnie słabnąć - najpierw do grona olimpijczyków dopuszczono zawodowych piłkarzy (1984), a chwilę później także tenisistów (1988). Poza tym państwa bloku wschodniego sprytnie ograniczenia te obchodziły, co dodatkowo ułatwiło Sternowi przeforsowanie potrzebnych zmian także w turnieju koszykarskim.
Od początku kampanii, której nadrzędnym celem (przynajmniej dla Sterna) była oczywiście skuteczna globalizacja marki NBA, jednym z jej oddanych zwolenników był także sekretarz generalny FIBA Borislav Stanković. Swego obaj panowie dopięli w kwietniu 1989 roku, gdy oficjalnie zniesiono wspomniany przepis i utorowano Amerykanom drogą do powrotu na olimpijski szczyt.
ZOBACZ WIDEO #dziejesiewsporcie: tak zatrzymali gwiazdę NBA. Wszystko dozwolone
Warto bowiem zaznaczyć, że wszystko to działo się tuż po turnieju w Seulu, gdzie prowadzona przez Dana Majerle oraz Davida Robinsona kadra USA uległa w półfinale Związkowi Radzieckiemu 76:82 i musiała zadowolić się zaledwie brązowym krążkiem. To wówczas David Stern postanowił wziąć sprawy w swoje ręce, doprowadzić do zdjęcia z Amerykanów wszelkich ograniczeń oraz zainicjować misterny plan przywrócenia właściwego porządku. Wokół jego osoby krąży wiele teorii spiskowych, a w USA - i pewnie na świecie również - wielokrotnie wśród publiczności wzbudzała ona bardzo negatywne emocje, ale słynny Dream Team to głównie jego dzieło i choćby nie wiem co, nikt mu już tego nie odbierze.
Jordan czy Thomas? Shaq czy Laettner?
Z perspektywy czasu proces budowy "Drużyny Marzeń" może wydać się sprawą niezwykle przyjemną i oczywistą, ale i tu nie obyło się bez paru zgrzytów. Stany Zjednoczone, choć dla Sterna najważniejszy był naturalnie interes NBA, miały wystawić najsilniejszy, najbardziej spektakularny, przykuwający uwagę, pobudzający wyobraźnię, jednym słowem najwspanialszy zespół w historii koszykówki, a docelowo także sportu w ogóle. Poziom sportowy, kwestie wizerunkowe, rozpoznawalność graczy - wszystko to musiało ze sobą współgrać.
Funkcję selekcjonera powierzono Chuckowi Daly'emu, trenerowi słynnych "Bad Boys" z Detroit, którzy zawsze mieli z Jordanem na pieńku. Już na początku pojawił się więc spory dylemat. Optymalnie w tamtym momencie Isaiah Thomas, rozgrywający Pistons, powinien zjawić się przynajmniej na liście graczy branych pod uwagę, jeśli nie z marszu być jednym z faworytów do załapania się do dwunastki. Powołanie dla niego zablokował jednak właśnie jego wielki rywal z Chicago, który od początku był traktowany priorytetowo. MJ miał dać jasno do zrozumienia, że z Thomasem do Barcelony nie pojedzie i na tym temat się zakończył.
Niełatwy wybór Daly miał również przy kandydatach uniwersyteckich (tradycyjnie w reprezentacji USA jedno miejsce zajmuje koszykarz, który poprzedni sezon spędził w NCAA). Ostatecznie padło na Christiana Laettnera, dwukrotnego mistrza rozgrywek akademickich z Duke, którego przez cztery lata prowadził Mike Krzyzewski, wówczas asystent Daly'ego w kadrze. Choć wielu było takich, którzy bez zastanowienia miejsce w drużynie oddaliby Shaquille'owi O'Nealowi. Na jego pozycji jednak minutami dzielić mieli się Patrick Ewing i wspomniany Robinson, więc obiecujący gigant z LSU najzwyczajniej nie był Daly'emu do niczego potrzebny.
Przybyli, zobaczyli, zwyciężyli
Wokół Dream Teamu dużo się działo. Nie zawsze dobrze. Kontrowersje po dziś dzień wzbudza warunek, jaki Stern postawił Międzynarodowemu Komitetowi Olimpijskiemu. Obiecał sprowadzić do Hiszpanii najlepszych z najlepszych, wielkie postaci, które zrobią wokół imprezy odpowiedni szum i przyciągną uwagę całego świata. W zamian chciał "jedynie" zapewnienia, że żaden z zawodników nie będzie musiał przechodzić kontroli antydopingowej.
W przewadze były jednak oczywiście historie pozytywne i inspirujące. Jak ta Magica Johnsona, który przed startem sezonu 1991/92 przy okazji rutynowych badań dowiedział się, że jest nosicielem wirusa HIV i krótko po diagnozie wykluczał powrót na parkiet. Trzeba przy tym zaznaczyć, że 25 lat temu wiedza na temat HIV była bardzo ograniczona. W ogólnym przekonaniu HIV i AIDS oznaczało to samo, czyli wyrok śmierci. Według wspomnień Sterna z tamtego okresu, niektóre opinie lekarskie mówiły nawet o tym, że wirusem zakazić można się przez pot czy ślinę. Mimo to Magic na igrzyska pojechał, a potem - w sezonie 1995/96 - zaliczył nawet symboliczny powrót do NBA.
I tak, w drugiej połowie lipca 1992 roku "Drużyna Marzeń" w Barcelonie stawiła się w następującym składzie: Michael Jordan, Scottie Pippen, Magic Johnson, Larry Bird, Patrick Ewing, Clyde Drexler, Charles Barkley, David Robinson, Karl Malone, John Stockton, Chris Mullin i Christian Laettner. Absolutny top topów (+ Laettner), postacie wręcz mityczne, gwiazdy sportu, ale też szeroko pojętej popkultury, dotąd zazwyczaj nieosiągalne dla europejskiego widza, traktowane bardziej jako bohaterzy z hollywoodzkich filmów. I to Hollywood rzeczywiście przyciągnęli za sobą. Na trybunach wspierali ich przecież chociażby Jack Nicholson, Spike Lee czy Arnold Schwarzenegger.
Rozpoczęło się sportowe show, jakiego nikt jeszcze wcześniej nie widział. Amerykanie gromili kolejnych przeciwników, nie pozostawiając im choćby cienia złudzeń, po czym udawali się na długie wieczory spędzane głównie na paleniu cygar oraz grze w karty i ping-ponga. W dni wolne natomiast, zamiast analizować grę rywali, zwiedzali m.in. okoliczne pola golfowe. Wynikami nie musieli się przejmować. Wliczając mecz finałowy, wszystkie osiem spotkań wygrali średnio różnicą 45,8 punktu. Przeciwnicy dostawali srogie baty, ale nawet im niespecjalnie przeszkadzało to w polowaniu na autografy i wspólne fotki ze swoimi idolami. Świat oszalał na punkcie NBA, oszalał na punkcie tamtych zawodników i to szaleństwo trwa do dziś. David Stern rozbił bank!
Kropka nad "i"
Droga do finału była dla Amerykanów spacerkiem, ale w nim czekała na nich inna drużyna z bardzo dużymi ambicjami. Dla Chorwatów, podobnie jak Litwinów, którzy notabene skompletowali swój własny "Dream Team", były to pierwsze igrzyska olimpijskie po uzyskaniu niepodległości. W Seulu, jeszcze jako Jugosławia, wywalczyli srebrny medal, w meczu finałowym uznając wyższość drużyny ze Związku Radzieckiego. Cztery lata później dostali świetną okazję do rewanżu i ją wykorzystali. Ograli nowoutworzoną reprezentację Rosji 75:74 i po raz drugi z rzędu stanęli do walki o złoto.
Niestety tym razem przeciwnik był jeszcze trudniejszy. Przekonali się o tym już podczas meczu grupowego, w którym zdeterminowani Jordan i Pippen za punkt honoru obrali sobie całkowite stłamszenie Toniego Kukoca. Ich nastawienie zrodziło się z konfliktu z ówczesnym generalnym menedżerem Bulls, Jerrym Krause, któremu bardzo zależało na sprowadzeniu z Europy wybranego w drafcie 1990 dwukrotnego MVP Final Four Euroligi, a to z kolei miało utrudniać Pippenowi negocjacje w sprawie jego nowego kontraktu. Skutek był taki, że Chorwaci przegrali mecz 70:103, a Kukoc w 34 minuty trafił tylko 2 z 11 oddanych rzutów z gry, kończąc mecz z 4 punktami na koncie, popełnił 4 przewinienia i aż 7 strat. Jego przyszli, klubowi koledzy nie dali mu żyć. Kryli go na zmianę i nakładali potworną presję, dzięki której niemal całkowicie wyłączyli go z gry.
Przy drugiej konfrontacji, już w finale, miał znacznie więcej swobody. Głównie dlatego, że Jordan bardziej skupił się na wyprowadzeniu z równowagi drugiego lidera chorwackiej ekipy - Drazena Petrovicia. Mimo widocznych problemów podopieczni trenera Petara Skansiego zaskakująco długo utrzymywali się w grze. Dość powiedzieć, że w połowie pierwszej części meczu (grało się 2x20 minut) po celnej trójce Petrovicia i efektownym wsadzie z faulem Franjo Arapovicia Chorwaci zdołali nawet wyjść na prowadzenie 25:23.
Potem jednak na parkiecie zameldował się wygłodniały i pełen energii Charles Barkley, który w ramach odpowiedzi na docinki ze strony rodaków, wynikające z faktu, że nie posiadał on mistrzowskiego pierścienia (choć tym akurat poszczycić mogła się wówczas tylko czwórka kadrowiczów), zakończył turniej z najwyższą średnią w ekipie (18 pkt. na mecz). Szybką trójką oraz ładną asystą do Drexlera błyskawicznie odzyskał kontrolę nad meczem i od tamtego momentu z każdą kolejną minutą przewaga Amerykanów już tylko rosła.
Ograniczona rotacja, zmęczenie oraz wynikające z niego mnożące się błędy rywali, którym ewidentnie brakowało atletyzmu i siły, aby nawiązać wyrównaną walkę - to wszystko było jak woda na młyn ekipy Chucka Daly’ego. Kukoc i Petrovic robili, co mogli - pierwszy rzucił 24 punkty, drugi rozdał 9 asyst. Obaj trafili po trzy próby zza łuku, a dużego wsparcia udzielał także podkoszowy Dino Radja – autor 23 „oczek”. Jak łatwo się jednak domyślić, na niewiele to wszystko się zdało.
Gdy Wiesław Zych, polski arbiter sędziujący to spotkanie (potem sędziował także m.in. finał w 1996 roku w Atlancie), oficjalnie ogłosił jego zakończenie, tablica wyników wskazywała znamienne 117:85.
Mogli dominować jeszcze bardziej
Skansi próbował jeszcze interweniować - brał przerwy na żądanie, udzielał wskazówek. Chuck Daly nie musiał. Tak jak nie musiał tego robić przez cały turniej. W ośmiu pojedynkach nie wykorzystał ani jednego czasu!
Gdy w meczu finałowym przewaga Amerykanów sięgnęła 30 punktów, trudno było mówić o jakichkolwiek emocjach związanych z przebiegiem meczu. Niemniej publiczność zgromadzona w hali Palau Municipal d'Esports w Badalonie celebrowała każdą kolejną akcję przeprowadzoną przez koszykarskich wirtuozów zza oceanu. Nie potrzebowała wielkiego, zaciętego widowiska. Wystarczyła jej rola naocznego świadka największej dominacji w historii sportów zespołowych. I aż strach pomyśleć, że ten Dream Team, ta "Drużyna Marzeń", a jednocześnie ucieleśnienie najgorszych koszmarów potencjalnych rywali, mógł być jeszcze mocniejszy.
Bo choć trudno wyobrazić sobie jeszcze lepszy team, to jednak warto pamiętać, że wciąż nie był to twór optymalny. Nie było przecież Isaiaha Thomasa, za którego do Hiszpanii poleciał John Stockton - niezwykle inteligentny gracz, lecz nie tak efektowny i mniej doświadczony niż dwukrotny mistrz NBA. Kto wie, może gdyby lider "Tłoków" dostał szansę, zdołałby wygryźć go ze składu. Można zgadywać, że również Shaq miałby kibicom do zaprezentowania znacznie więcej niż Laettner, nawet jeśli tak jak on miałby spędzić na boisku w sumie tylko 61 minut.
Poza tym trzeba wspomnieć także o schorowanych plecach 35-letniego, kończącego karierę w NBA Larry’ego Birda oraz roczną przerwę Magica, któremu w Barcelonie momentami brakowało charakterystycznego dla niego wyczucia. Gdyby obaj do Hiszpanii polecieli w szczytowej formie…
No ale nie ma co gdybać. Faktem pozostaje, że dokładnie ćwierć wieku temu, 8 sierpnia 1992 roku, koszykarscy bogowie przybrali ludzką postać, zstąpili na ziemię i zmienili ten sport na zawsze. I tylko trochę szkoda, że - jak głosi słynna przypowieść - najciekawszy pojedynek stoczyli nie na turnieju głównym w Barcelonie, a nieco wcześniej przy okazji wewnętrznego sparingu w Monako, określanego mianem "Najwspanialszego meczu, którego nikt nie widział".
* Wszystkie mecze Dream Teamu z igrzysk w Barcelonie dostępne są w całości w oficjalnym serwisie internetowym MKOl.