Trudny debiutancki sezon Piotra Ignatowicza. "Popełniłem kilka błędów"

WP SportoweFakty / Tomasz Fijałkowski
WP SportoweFakty / Tomasz Fijałkowski

Włodarze PGE Turowa Zgorzelec powierzając Piotrowi Ignatowiczowi funkcję pierwszego szkoleniowca zespołu rzucili go niejako na głęboką wodę. 41-latek nie tylko nie obronił z klubem wicemistrzostwa, ale nie wprowadził go także do rundy play-off.

Piotr Ignatowicz ogłoszony został pierwszym szkoleniowcem PGE Turowa Zgorzelec pod koniec czerwca 2015 roku. 41-latek został namaszczony na to stanowisko przez Miodraga Rajkovicia u którego boku rozwijał się przez dwa poprzednie lata. Ignatowicz już w swoim pierwszym sezonie jako asystent Serba sięgnął z zgorzeleckim zespołem po pierwsze w historii klubu mistrzostwo Polski. - Wykształciliśmy świetnego polskiego szkoleniowca. Piotrek jest na dobrej drodze, aby zostać jednym z najlepszych trenerów w polskiej lidze. Życzę mu tego z całego serca i trzymam za niego kciuki - przyznawał Rajković, gdy odchodził z przygranicznego miasta.

Debiut Ignatowicza nie przypadł na łatwe dla klubu czasy. Po sześciu wicemistrzostwach Polski oraz jednym złocie włodarze zostali zmuszeni do zaciśnięcia pasa. Konieczność spłaty wygenerowanych wcześniej zadłużeń sprawiła, że w przygranicznym mieście zbudowano zespół za mniejsze pieniądze, bez gwiazd. Drużyna miała być połączeniem młodzieńczej fantazji oraz rutyny. Pomimo dużo mniejszych możliwości, ówczesny prezes klubu Waldemar Łuczak, utrzymywał: walczymy o finał, rzucając tym samym niedoświadczonego Ignatowicza na głęboką wodę. W mentalności kibiców PGE Turów nadał był bowiem zespołem, który ma bić się o najwyższe laury. Wyniki na początku sezonu mówiły jednak coś zupełnie innego

- Dziękuje zawodnikom, włodarzom za powierzenie mi szansy, a także kibicom - zarówno tym, którzy nas wspierali, jak i tym, którzy nie byli zbyt łagodni w swoich wypowiedziach. To też jest potrzebne ponieważ wykonujemy swoją pracę właśnie dla fanów, a poza tym też popełniamy błędy. Przyznaję, że sam popełniłem ich kilka - mówi Piotr Ignatowicz.

ZOBACZ WIDEO #dziejesienazywo. Ten sport robi furorę w Hiszpanii. Połączenie tenisa i squasha

Początkowe tygodnie pracy nie były dla Ignatowicza łatwe. Co chwile ponoszone porażki nie dodawały mu skrzydeł. Z pierwszych ośmiu rozegranych oficjalnych spotkań ligowych zgorzelczanie wygrali tylko trzy. Pozycja szkoleniowca ani na chwilę nie była jednak zagrożona. W Zgorzelcu przyjęto, że ma być to rok przejściowy, a budżet nie udźwignie zatrudnienia trenera z zagranicy.

41-letni Piotr Ignatowicz niejednokrotnie miał jednak pod górkę. W listopadzie odsunięci od pierwszego składu zostali Cameron Tatum i Piotr Niedźwiedzki. Z pierwszym z nich młodemu trenerowi ciężko było dogadać się na płaszczyźnie zaangażowania, jak i czytania gry przez Amerykanina. Niedźwiedzki nie spełniał natomiast pokładanych w nim nadziei. Był słabo przygotowany pod względem motorycznym, a gołym okiem widoczne było wyraźnie ochłodzenie się relacji pomiędzy nim a Ignatowiczem.

Listopad oraz grudzień to niekończące się zmiany na stanowisku prezesa. Najpierw Waldemara Łuczaka zastąpił Jan Michalski po którym z kolei stery przejął Jerzy Stachyra. Bezkrólewie trwało w Turowie aż 24 dni, a Ignatowicz nie miał w pewnym momencie z kim konsultować ważnych dla zespołu decyzji personalnych. Z klubu pod pretekstem zaległości finansowych odszedł bowiem Damontre Harris, podstawowy środkowy drużyny. Jego miejsce dopiero po upływie ponad miesiąca zajął Kirk Archibeque.

- Myślę, że jak na mój pierwszy sezon w roli pierwszego szkoleniowca nie było najgorzej. Dla mnie było to duże i dobre doświadczenie. Pomimo tego, że przez cały sezon atmosfera wokół klubu nie była najlepsza, to trzymaliśmy się razem. Dziękuje za to całemu zespołowi. W szczególności Filip Dylewicz tworzył świetną atmosferę, z czego zresztą jest znany - kontynuuje debiutant.

Chcąc nie chcąc zespół prowadzony przez Piotra Ignatowicza zapisze się na kartach historii klubu jako pierwszy, który od historycznego awansu do ekstraklasy w 2004 roku, nie awansował do rundy play-off. Dziewiąte miejsce na którym ostatecznie uplasowali się czarno-zieloni jest jak na razie najgorszym w poczynaniach zgorzeleckiego zespołu na poziomie najwyższej klasy rozgrywkowej w Polsce.

- Staraliśmy się coś zrobić i osiągnąć. Wszyscy wiedzą, że miał to być sezon przejściowy, a zarazem trudny. Mogło się to zakończyć nieco lepiej, ale nie można też mieć wszystkiego. Graliśmy szybko, dość widowiskowo i mieliśmy w sezonie zasadniczym najlepszy atak w lidze. Z drugiej strony niestety także najgorszą obronę - analizuje Ignatowicz.

Runda play-off Tauron Basket Ligi była jednak w zasięgu ręki. Po tym jak w marcu koszykarze PGE Turowa wygrali cztery spotkania z rzędu wydawało się, że cel ten zostanie zrealizowany. Później takie porażki jak ta w Szczecinie (93:94), kiedy jeszcze na początku czwartej kwarty zgorzelczanie mieli aż 17 punktów przewagi lub ta poniesiona w ostatnich sekundach z niżej notowaną Polpharmą Starogard Gdański (74:75), wskazywały nie tylko na niedoświadczenie większości graczy, ale także na ubytki w warsztacie samego Ignatowicza.

- W tym trudnym dla nas sezonie, po pewnych przejściach i zmianach wygraliśmy połowę spotkań i jest to całkiem niezły rezultat. Oczywiście żal jest tych, które przegraliśmy różnicą jednego lub dwóch punktów ponieważ mogło być o wiele lepiej. Nie mamy się tak naprawdę czego wstydzić, ale jest mi po prostu szkoda - kontynuuje szkoleniowiec PGE Turowa.

- Nasze mecze były zacięte, nie przydarzały nam się np. 30-punktowe porażki, a spotykało to np. zespoły, które teraz zagrają w play-off. W każdym spotkaniu wychodziliśmy na boisko skoncentrowani, by najlepiej zaprezentować swoje umiejętności. Czasami nam się to udawało, a czasami brakowało po prostu szczęścia. Do zobaczenia w przyszłości - dodaje na zakończenie Piotr Ignatowicz. W jakiej roli? Tego z pewnością nie wie jeszcze zarówno sam trener, jak i włodarze klubu ze Zgorzelca.

Źródło artykułu: