Karol Wasiek: To prawda trenerze, że miał pan dość pracy na Litwie?
Darius Maskoliunas: Tak. Miałem okazję trenować dwa najlepsze zespoły na Litwie - Lietuvos Rytas Wilno oraz Żalgiris Kowno. Nie miałem zbytnio szczęścia, ponieważ natrafiałem na kłopoty finansowe albo różne inne problemy, z którymi trzeba było sobie radzić. Jednakże dzięki tym sytuacjom zyskałem wiele doświadczenia na trenerskim polu i z tego się cieszę. Na pewno przyda to się w dalszej części mojej pracy. Jeśli mam być szczery... to nie chciałem zostawać na Litwie dłużej. Chciałem zmienić otoczenie, atmosferę, spróbować zbudować samego siebie na nieco innym terenie.
Właściciele klubu potrafili wtrącać się do ustalania składu?
- Cała Europa pisała o praktykach Władimira Romanowa, które były dość dziwne. Wówczas wydawało się, że wyciągnął klub z biedy, ale okazało się, że wpakował klub w jeszcze większą biedę.
Propozycja z Sopotu była jedyną, którą pan otrzymał?
- Miałem kilka propozycji, ale część z nich od razu została odrzucona przeze mnie z racji tego, że nie mogłem uczestniczyć we wrześniowym EuroBaskecie. A to był dla mnie priorytet. Trefl poszedł mi na rękę. Zdecydowałem się na taki krok i na pewno tego nie żałuję. Znam przecież miasto i ludzi i wszystko jest tak jak być powinno. Nieważne jak się ten sezon skończy to ja i tak nie będę żałował swojej decyzji.
To prawda, że działacze Trefla już wcześniej chcieli pana zatrudnić?
- Tak, ale wówczas na drodze stawało to, że miałem ważny kontrakt z litewskimi klubami i nie mogłem ich bez przyczyny zerwać. Prawda jest też taka, że gdybym postawił na wagę pracę w klubie euroligowym a możliwością trenowania wówczas Trefla, to wybrałbym tę pierwszą opcję. Nie ma co tego porównywać. Poziom Euroligi jest zdecydowanie wyższy. Zresztą te rozgrywki elektryzują nie tylko zawodników, ale także trenerów.
Pan wrócił do Polski po kilku latach przerwy. Jak się panu podoba poziom rozgrywek?
- Nie ma co ukrywać, że w tamtych czasach, kiedy ja byłem, to poziom ligi był nieco wyższy. Z roku na rok rósł w siłę Prokom Trefl, który później zaczął dominować w polskiej lidze. Pamiętam, że wówczas było tak, iż jechaliśmy do pewnych drużyn i już przed meczem zakładano, że wygramy i tak najczęściej się działo. Teraz tego nie można zrobić, bo nawet najsłabsza drużyna potrafi ograć lidera tabeli. Ten poziom się nieco wyrównał.
Nie brakuje panu tych gwiazd, które były kiedyś?
- Ten temat tak naprawdę kończy się na pieniądzach. Wszyscy wiedzą jaka jest sytuacja ekonomiczna w całej Europie. Każdy klub chce racjonalnie podejść do wydawania swoich pieniędzy, dlatego działacze nie decydują się na kupno jednej, czy dwóch gwiazd z racji tego, że później brakuje im na kolejnych zawodników. Wszyscy wolą mieć zbilansowany zespół. Wiemy przecież, że jeden zawodnik nie wygra meczu.
Trener sympatyzuje bardziej z Żalgirisem, czy z Lietuvosem?
- Z Żalgirisem. Tam przecież występowałem przez dziewięć sezonów i to tam święciłem największe triumfy. Nie ma dwóch zdań, że jestem po stronie Żalgirisu. Do Wilna trafiłem z racji tego, że dostałem dobrą ofertę i po prostu z niej skorzystałem.
Trefl również zajmuje ważne miejsce w pańskim sercu?
- Często to podkreślam, że Trefl jest bardzo ważnym zespołem w mojej historii. Ten klub zrobił bardzo dużo dla mnie. Ja również starałem się dawać z siebie wszystko na boisku. Sześć spędzonych sezonów na pewno zaliczę do bardzo udanych. Dźwignęliśmy ten klub niemal od samego zera.
Mocno był pan zaskoczony wówczas tym, że Trefl się po pana zgłosił?
- Muszę powiedzieć, że otrzymałem wówczas znakomitą ofertę pod względem finansowym. Ja nigdy nie byłem jakąś gwiazdą koszykarską, więc te warunki były dla mnie zaskoczeniem. Działacze bardzo chcieli mnie w składzie, a mi de facto wszystko odpowiadało, dlatego się zdecydowałem.