Zaledwie tydzień wystarczył, aby kibice w Nowym Jorku zostali świadkami narodzin nowej gwiazdy... Jeremy Lin bo o nim mowa jest obecnie na ustach wszystkich, którzy śledzą ligę NBA. 89 punktów w trzech pierwszych meczach w pierwszej piątce odkąd NBA połączyła się z ABA w sezonie 1977/78. Zaczyna się nowa epoka chłopaka z Tajwanu, epoka zwana "Linsanity".
Śladami Yao
Historia Jeremy'ego jest o tyle nietypowa, gdyż płynie w chińska krew. Jego rodzice urodzili się na Tajwanie, ale on sam już urodził się i wychowywał w USA. Studiował na Harvardzie, a więc uczelni, która z koszykówką ma niewiele wspólnego i jest pierwszym zawodnikiem, który właśnie z tej szkoły zapukał do bram NBA od ponad 50 lat. Nie jest wysoki, nie ma imponującej postury jak jego poprzednicy z Chin, chociażby Yao Ming. Lin w niczym nie przypomina Minga, a co za tym idzie kibicom łatwiej się z nim identyfikować. Udowadnia, że ambicją i ciężką pracą można osiągnąć naprawdę wiele. Jest tym kogo brakowało w NBA po odejściu Yao. Narodził się nowy idol, a chińskie i filipińskie stacje telewizyjne zmieniają swoje ramówki dodając kolejne mecze Knicksów.
Od zera do bohatera
Nie wiadomo czy Lin byłby teraz na ustach wszystkich gdyby nie kontuzja Carmelo Anthony'ego i tragedia Amare Stoudemire'a. Nikt chyba nie wierzył, że to właśnie on ich nie tylko zastąpi, ale stanie się nowym idolem w Madison Square Garden. Jeszcze tydzień temu nikt w Nowym Jorku nie gwarantował mu kontraktu do końca sezonu, ale od występu z New Jersey Nets, kiedy zanotował 25 punktów i 7 asyst było już tylko lepiej. Zacznijmy jednak od tego jak Lin do NBA trafił. Nikt nie zdecydował się na zatrudnienie go w drafcie w 2010 roku, ale pomocną dłoń wyciągnęli do niego działacze Golden State Warriors, ale zwolnili go jeszcze w grudniu. Za długo nie zabawił też w Houston. Kiedy pojawił się w NY niektórzy pytali co on tu robi? Na przekór wszystkim jednak Lin zbudował swoją markę korzystając z niedyspozycji czołowych gwiazd Knicks. Ze sklepów w błyskawicznym tempie zniknęły dotąd nie cieszące się popularnością koszulki z numerem 17. Jeremy zachwycił wszystkich i co więcej nie chce przestać. Od 2 punktów przeciwko Celtics wspiął się do 38 przeciwko Lakersom, gdzie przyćmił samego Kobe Bryant'a.
"Linsanity" trwa w najlepsze
Narodziła się nowa epoka w NBA zwana "Linsanity" i większość marketingowców w USA zaciera ręce, ponieważ Lin może być motorem napędowym na rynki azjatyckie, a co za tym idzie wielkie pieniądze i zwiększenie oglądalności, która niewątpliwie spadła po zakończeniu kariery przez Minga. Nikt od niego tego nie wymagał, a on dokonał czegoś niezapomnianego. Z faceta zesłanego na koniec ławki stał się tym, od którego trener zaczyna ustalanie składu, a Knicks zyskali zastrzyk potężnej energii. Z szarego zespołu z dwoma gwiazdami w składzie stali się drużyną nieobliczalną, grającą radosną koszykówkę. Co jeszcze może zrobić Lin? Może, a już właściwie musi utrzymać taki poziom bo kibice szybko się przyzwyczajają, ale wszyscy wierzą, że to właśnie Lin jest tym czego w Nowym Jorku brakowało... Nikt już nie zawraca sobie głowy tym, że niedługo do składu wróci Baron Davis. I jak tu nie kochać NBA?