W połowie drogi do chwały - czyli mistrz Polski po pierwszej rundzie rozgrywek

Okres Świąt Bożego Narodzenia i przypadający niedługo później koniec roku to czas, w którym większość z nas odpoczywa od codziennych zajęć, a nawet zainteresowań. Jednak w trakcie tej przerwy, która dotyczy również zmagań koszykarskich, warto pokusić się o pewne podsumowania oraz przewidywania, które są odzwierciedleniem naszych nadziei związanych z nadchodzącymi miesiącami.

W przypadku Wisły Kraków powiedzieć można bardzo wiele. W końcu życiorys tego zespołu, z racji na liczne występy na różnych arenach oraz fakt, że pretenduje do czołowych miejsc nie tylko w polskiej ekstraklasie, ale też europejskich pucharach, siłą rzeczy bogaty jest w wydarzenia, o których często długo się pamięta. Jak zatem można ocenić poczynania Wiślaczek na półmetku sezonu?

Przedsezonowa walka…

Wiele osób wspominając o dokonaniach drużyn często skupia się jedynie na wynikach osiąganych w konfrontacjach o stawkę. Jednak team ze stolicy Małopolski, a w szczególności jego sztab szkoleniowy wielką bitwę rozgrywał jeszcze przed inauguracją ligowych i pucharowych zmagań. I to jej rezultat miał ogromny wpływ na sam start i dalsze powodzenie. Mowa o okresie przygotowawczym, który tego roku w Krakowie był procesem co najmniej skomplikowanym. Wymiana właściwie połowy składu z sezonu 2010/2011, zakontraktowanie wielu zawodniczek zagranicznych czy kilkumiesięczne występy trójki czołowych koszykarek na parkietach WNBA sprawiły, że zespół w tym jakże ważnym dla siebie momencie ani przez chwilę nie był kompletny! Gdy dodamy do tego jeszcze, że niezdolna do gry była jedna z najlepszych podkoszowych w Polsce, Magdalena Leciejewska mogło się wydawać, że stworzenie solidnie prezentującej się ekipy na początek rozgrywek jest zadaniem ponad możliwości. Jednakże z biegiem czasu, po występach na turniejach towarzyskich zaczęły pojawiać się pierwsze pozytywne symptomy.

Wyśmienity początek…

Nastał czas pionierskiego pojedynku w sezonie 11/12. Napięcie wśród wszystkich było ogromne, tym bardziej, że do Krakowa przyjechał Lotos Gdynia, który kilka dni wcześniej okazał się lepszy w starciu treningowym. Zastanawiano się czy podopieczne trenera Jose Ignacio Hernandeza potrafią na dobrą sprawę razem funkcjonować i czy zdołają przeciwstawić się silnemu rywalowi. Na szczęście dla wszystkich związanych z Białą Gwiazdą, zwycięstwo padło jej łupem. Wisła, dowodzona przez mającą świeżo w pamięci występy na amerykańskich parkietach Kobryn pokonała w niezłym stylu odwiecznego rywala i na wejściu znalazła się na czele tabeli. Wtedy też można było dostrzec, jak wielki potencjał w niej drzemie.

Nowe, stare ikony…

Co ciekawe, w kolejnych meczach krakowianki spokojnie rozprawiały się z kolejnymi przeciwnikami, mimo tego, że w ich grze można było dostrzec parę mankamentów. W międzyczasie wykreowały się też nowe liderki, które w trudnych momentach nie bały się wziąć na swoje barki ciężaru odpowiedzialności. Do nich bez wątpienia zaliczała się Milka Bjelica. Urodzona w Belgradzie środkowa wobec absencji chorej na zapalenie płuc Kobryn, królowała pod tablicami i stała się czołowym strzelcem Wisły. Wiele pożytecznej pracy wykonywała też Anke DeMondt. 32 letnia Belgijka na parkiecie sprawiała wrażenie, jakby pod względem obycia w świecie koszykarskim przerastała wszystkich o głowę i okazała się być idealna do tzw. zadań specjalnych. Ponadto, coraz większą rolę zaczęły odgrywać wspomniana Powell, a także ta, która najpóźniej przyjechała do Polski, czyli Erin Phillips. W rozegraniu natomiast, królowała Paulina Pawlak, która mimo konkurencji ze strony Any Dabović, podobnie jak w poprzednim sezonie przejęła rolę pierwszego playmakera. Słowa uznania należy skierować także pod adresem innych Polek, a mianowicie Katarzyny Krężel i Joanny Czarneckiej. Ich starania, co prawda przez wielu były niezauważane, ale prawdą jest, że niejednokrotnie okazywały się być kluczowe dla losów rywalizacji. Wszystkie te początkowe spostrzeżenia sprawiały, że przyszłość malowała się generalnie w jasnych barwach.

Zdobycie Moskwy…

I tak kolejne dni w krakowskiej ekipie upływały jak sielanka. Niby mówiono o nierównym poziomie, dość słabym zgraniu czy błędach w obronie, ale w październiku, jak na przekór, Wisła wygrała wszystkie możliwie spotkania i to zarówno w FGE, jak i elitarnej Eurolidze. Szczególnie w europejskich pucharach jedno zwycięstwo jej autorstwa było wydarzeniem bezprecedensowym. Mowa o pokonaniu na wyjeździe wielkiego Spartaka Moskwa, który zaliczany jest do najsilniejszych klubów Starego Kontynentu i przegrywać delikatnie mówiąc nie zwykł. Koszykarki spod Wawelu jednak, zdając sobie sprawę z rangi przeciwnika, otoczki towarzyszącej całemu spotkaniu oraz wartości ewentualnego zwycięstwa wykrzesały z siebie niespotykaną dotąd wolę walki i w bardzo dobrym stylu zwyciężyły rosyjską potęgę. Niemożliwe? A stało się faktem.

Pierwszy kryzys…

Tyle, że aby taki piękny scenariusz zawsze miał miejsce, w jednym momencie musi zadziałać wiele czynników, na czele z koncentracją. O tym, że pełne skupienie nie zawsze wśród krakowianek jest obecne przekonaliśmy się niedługo później. Wraz z początkiem listopada, Wisła udała się do Brna na pojedynek z plasującym się w dolnych rejonach euroligowej grupy C Frisco. Po wcześniejszych radosnych chwilach raczej nikt nie spodziewał się przerwania dobrej passy. Ale jak się okazało, Biała Gwiazda nie sprostała czeskiej drużynie, notując tym samym pierwszą przegraną w obecnym sezonie. Dla samych zawodniczek był to bardzo drastyczny kubeł zimnej wody i zarazem znak, że na tym etapie nie mogą sobie pozwolić choćby na małą chwilę rozluźnienia. Jednak ekipa mistrza Polski nadal miała spory problem ze stabilizacją formy.

Próba charakteru…

Dwa tygodnie po przegranej w Czechach, Wisła na własnym parkiecie musiała uznać wyższość hiszpańskiego Rivas Ecopolis Madryt. Oczywiście w tym wypadku klasy rywala nikt nie podważa, ale nie da się ukryć, że gospodynie przegrały ten mecz na własne życzenie. Jak się jednak okazało, był to moment przełomowy. Pierwszym dowodem na poprawę całej sytuacji była wygrana z chorwackim Gospić CO. O tym, że na Bałkanach zawsze niezwykle trudno jest o korzystny rezultat nikogo nie trzeba przekonywać, w związku z czym triumf Wisły należało po prostu docenić. W kolejnych spotkaniach, wraz z lepszymi wynikami, można było dostrzec także poprawę poziomu gry, dzięki czemu wśród wszystkich osób związanych z klubem na nowo pojawił się optymizm.

Wojna domowa…

Było to o tyle ważne, że w niedalekiej perspektywie zbliżał się rewanżowy mecz ze Spartakiem, który miał zadecydować o pierwszym miejscu w tabeli grupy C. Zarówno kibice, jak i działacze doskonale zdawali sobie z tego, jak wiele zależeć będzie od końcowego rezultatu, wobec czego zrodziła się nawet nadzieja na ponowne pokonanie potentata. Jednak to, co stało się siódmego dnia grudnia w hali przy ulicy Reymonta przeszło najśmielsze oczekiwania osób związanych z klubem. Niesiona niesamowitym dopingiem publiczności Wisła rozniosła moskiewski "dream team", wygrywając różnicą ponad dwudziestu punktów. W tym wypadku oprócz samego zwycięstwa dużą wartość stanowiła, także wielka praca, jaką Wiślaczki włożyły w to, by podnieść się po wspominanych wcześniej niepowodzeniach i stanąć na samym szczycie, bo prawdą jest, że nie każdy potrafi radzić sobie w chwilach słabości. A pokonanie czempiona ze wschodu dodało im skrzydeł na końcówkę rundy, która była iście morderczym odcinkiem.

Ostateczny cios…

Na drodze mistrzyń Polski wraz z biegiem czasu stawali coraz to trudniejsi rywale, a ostatnie trzy pojedynki, w tym jeden w Eurolidze przyszło im rozegrać na wyjeździe. Z tego maratonu tylko jeden mecz poszedł nie po ich myśli. Mowa o przegranym spotkaniu w Polkowicach z miejscowym CCC, które tego dnia było o wiele lepiej dysponowane pod względem fizycznym i po prostu okazało się lepsze. Zawodniczki Wisły, co prawda jak zawsze ze wszystkich sił starały się walczyć o wygraną, ale wielkie zmęczenie niestety dało o sobie znać i musiały one po raz pierwszy w tej edycji FGE uznać wyższość rywalek. W związku z tym niewiadomym pozostawało, czy zdołają one zregenerować się przed ostatnim w 2011 roku meczem z Lotosem, który jednocześnie kończył zmagania w tej odsłonie sezonu. Podopieczne trenera Hernandeza jednak i tym razem nie zawiodły w ważnym momencie. Na potwierdzenie tych słów wystarczy przytoczyć fakt, że w minionym tygodniu w Gdyni dość pewnie zgarnęły komplet punktów i na świąteczną przerwę mogły udać się nie tylko z czystym sumieniem, ale też w dobrych humorach.

Czy w kolejnym roku pasmo sukcesów zostanie podtrzymane i krakowski team osiągnie zakładane cele?

To będzie zależało od jego nastawienia do ciężkiej pracy. Najważniejsze by zarówno zawodniczki, jak i trenerzy zachowali swój charakter zwycięzcy, bo to on sprawia, że na swojej drodze można pokonać wszelkie przeciwności.

Komentarze (0)