Piotr Kolanowski: LeBron Raymone James - ktokolwiek widział, ktokolwiek wie…

Finały NBA już za nami, podobnie jak cały sezon 2010/11. To zatem odpowiedni czas na podsumowanie tej ostatecznej serii, która dostarczyła nam przecież sporo emocji i jednocześnie postawiła ważne pytanie: gdzie zniknął ponoć najlepszy gracz NBA? Gdzie podział się zawodnik, o którego rok temu bili się niemalże wszyscy i który miał przywłaszczyć sobie nagrodę MVP na wiele kolejnych sezonów? Niewątpliwie po tych finałach LeBron James jeszcze długo może mieć koszmary związane z Dallas Mavericks.

Najpierw należałoby jednak zacząć od złożenia oficjalnych gratulacji brygadzie Marka Cubana. Mavs zasłużyli na tytuł jak mało kto - byli bez wątpienia najlepszym zespołem w playoffs. Widok cieszących się z pierwszego tytułu Dirka Nowitzkiego, Jasona Kidda, Jasona Terry’ego (nie musi już przecież usuwać tatuażu!) czy Shawna Mariona ucieszył na pewno niejednego kibica, który pasjonuje się NBA przynajmniej od dekady. Tych gości po prostu ciężko nie lubić. Klasa sama w sobie. Oczywiście w każdej mistrzowskiej drużynie musi być jednak jakiś ”bad boy”. Tym razem padło na DeShawna Stevensona, który nawet po zakończeniu serii nie szczędził ostrych słów gwiazdom Miami. I z pewnością domyślacie się komu dostało się najmocniej…

Jakże był to ciężki rok dla Miami Heat, a przede wszystkim dla LeBrona Jamesa. Można by o tym pisać w nieskończoność. Jestem więcej niż pewny, że za ileś lat powstanie o tym sezonie bardzo ciekawa książka, która przedstawi fanom nieznane dotąd szczegóły powstawania tej ekipy. Ekipy, która miała przecież zdominować ligę jak żaden inny zespół w historii. Co tu dużo mówić - Heat sami nakręcili na siebie spiralę ogromnej presji. Po przegranych finałach można by więc rzec, że w ogromnej mierze sami są sobie winni. Nie chodzi tu już nawet o sam wynik serii z Mavs, ale o styl w jakim do tego doszło. Wystarczy cofnąć się w przeszłość o niespełna rok. Jest lipiec 2010 roku. Cały koszykarski świat umiera z ciekawości jaką decyzję podejmie LBJ. James ogłasza ją w jakże dziwny i kontrowersyjny sposób - poprzez nadawany na żywo specjalny program telewizyjny o mało oryginalnej nazwie "The Decision". Możemy sobie tylko wyobrazić jak fatalnie musieli się wówczas czuć wszyscy mieszkańcy Cleveland. To tak jakby Twoja narzeczona rzuciła Cię w programie X-Factor lub innym rozrywkowym badziewie.

Wraz z Dwyane’m Wade’m oraz Chrisem Boshem LeBron miał teraz stworzyć najlepsze trio w dziejach koszykówki. W Miami paradę mistrzowską rozpoczęto więc już na długo przed rozpoczęciem sezonu. Dziś możemy śmiało przyznać, że zdecydowanie za wcześnie…

Żarty żartami, ale czasem lepiej ugryźć się w język. Nie wszystko jest w końcu takie ”easy”, a kibice mają to do siebie, że nie zapominają tak łatwo. W szczególności antyfani, znani też jako hejterzy. W końcu przecież LeBrona tak łatwo nienawidzić. Za przydomek, za tatuaż "The Chosen One" na plecach, za niepodanie ręki po porażce w playoffs dwa lata temu czy choćby za słynną akcję z filmem skonfiskowanym przez Nike. Finały z Dallas to tylko kolejna porcja wody na ich młyn. Nie wolno jednak nikomu zapominać, że LeBron James to gracz nietuzinkowy. Dwukrotny MVP ligi i w ostatnich latach jej największa gwiazda. Połączenie nadludzkiego atletyzmu z ogromnym rozumieniem gry daje nam niemalże koszykarza idealnego.

Zapędził się może nieco Scottie Pippen ze swoją niedawną opinią, ale faktycznie w obecnej NBA ciężko byłoby znaleźć kogoś potencjalnie lepszego. Do momentu finałów również nie miałem w tej kwestii większych zastrzeżeń. Tymczasem coś się stało. Nagle - w najważniejszym momencie, który miał być przecież ukoronowaniem jego dotychczasowej kariery - James po prostu spękał. Z wybitnego skrzydłowego spadł do rangi co najwyżej bardzo dobrego. Niemal nieobecny w czwartych kwartach i ogólnie pasywny w ataku. W wielu momentach kompletnie bezużyteczny. I triple-double z meczu nr 5 niczego tu nie zmienia. Ten wyczyn jak mniemam podobał się chyba tylko naczelnemu komentatorowi z kanału sportowego z dodatnim znaczkiem. Na mnie nie zrobiło to większego wrażenia - to nie był ten LBJ z sezonu regularnego czy nawet wcześniejszej serii z Chicago Bulls. To nie był ”L-Train” wchodzący pod kosz jak taran i siejący ogólne spustoszenie w defensywie przeciwnika. Zamiast tego widzieliśmy Jamesa, który mając naprzeciwko siebie sporo niższego, lżejszego, wolniejszego, a przede wszystkim starszego Jasona Kidda w kluczowym momencie meczu bezmyślnie odpala rzut z półdystansu zamiast wbijać się w pole 3 sekund.

Można oczywiście powiedzieć, że przecież nikt nie jest doskonały i każdemu może zdarzyć się gorsza seria. Ale nie jeśli jesteś rzekomo najlepszym graczem w NBA i dwukrotnym z rzędu MVP. Nie w samych finałach. Oczekiwania są wówczas dużo większe. To jest ta największa scena i to na niej rodzą się prawdziwe legendy. To jest ten najważniejszy test. Poza tym, nie oszukujmy się, Mavs nie musieli nawet specjalnie dostosowywać swojej defensywy do ograniczenia Jamesa. Problemem była raczej jego mentalność, a nie nagły spadek formy. Rzecz jasna finały przegrał cały zespół z Miami, a nie tylko LeBron. Jednak tak wyrównany poziom rywalizacji jaki mieliśmy okazję oglądać skłania do powiedzenia, że Heat byli po prostu o jednego "standardowego" LeBrona Jamesa od tytułu. Kto wie, może wystarczyłby tylko jeden wybitny mecz na swoiste "przełamanie się", może kilka zdecydowanych penetracji w końcowych minutach albo lepsza defensywa i losy serii potoczyłyby się inaczej. Teraz to jednak tylko gdybanie…

Czy o kimś takim możemy więc nadal z całą pewnością powiedzieć, że jest najlepszym graczem w lidze? Czy może jednak bliższy prawdy jest chociażby ten znany wszystkim kibicom pan?

Oczywiście Kevin Durant to tylko jeden z wielu przykładów. Wszystko jeszcze przed nim. Można jednak śmiało postawić tezę, że James nie posiada tego ”zabójczego instynktu” w meczach o najwyższą stawkę, a jest to kluczowy wymóg, jeśli poruszamy temat najlepszych graczy. Michael Jordan, Larry Bird, Earvin ”Magic” Johnson, Kobe Bryant czy ostatnio Nowitzki - wszyscy udowodnili juz swoją wartość w najważniejszych momentach. Czy LeBron będzie jeszcze miał okazję, aby przełamać się w walce o tytuł? Czy doczekamy się momentu kiedy zamiast o przesadnie rozdmuchanej "aferze z kichaniem" (nawiasem mówiąc żart bardzo niskich lotów - szczególnie jak na tę porę roku) będziemy w czerwcu pasjonować się występami Jamesa w finale? Na odpowiedź przyjdzie nam jednak teraz czekać przynajmniej rok. Swoją drogą prawdopodobnie nie byłoby dziś tych pytań, gdyby latem ubiegłego roku LBJ dołączył do Dallas. W końcu Cuban bardzo chciał go mieć u siebie, ale ostatecznie James nie wykazał większego zainteresowania, żeby nie powiedzieć żadnego. Wyżej cenił sobie choćby spotkanie z przedstawicielami takich New Jersey Nets. Cuban mógł co najwyżej pocałować klamkę w jego posiadłości.

To co LeBron James musi teraz zrobić to po prostu przyjąć tę porażkę na przysłowiową klatę. Po męsku. Bez obrażania się na przedstawicieli mediów, gadania o Bogu i lepszym świecie, kiedy Miami Heat przegrywają. Zamiast tego zamknąć się na sali gimnastycznej na całe lato i potrenować grę tyłem do kosza oraz bez piłki, aby współpraca z Wade’m była bardziej owocna. Wreszcie wrócić w przyszłym sezonie z pokorą i żądzą rewanżu. Tylko wówczas będzie w stanie w pełni zrehabilitować się za tegoroczną kompromitację. Kto wie, może jednak okaże się ona nawozem dla przyszłych sukcesów?

Komentarze (0)