W tym artykule dowiesz się o:
Tragiczny wypadek na trasie wyścigu Gent-Wevelgem, w wyniku którego zmarł Antoine Demoitie, to niestety kolejny dowód na to, że kolarstwo nie jest sportem bezpiecznym. 25-letni zawodnik leżał w kraksie wraz z czterema innymi rywalami. Nie zdążył nawet się podnieść, gdy z tyłu nadjechała śmierć. W grupę pechowców wjechał motocykl z obsługi wyścigu (więcej szczegółów - tutaj).
Błyskawicznie całe środowisko kolarskie oddało hołd młodemu koledze. Przy okazji pokazując, że po raz kolejny apeluje o zmianę przepisów obowiązujących podczas wyścigów. Zawodnicy od lat podkreślają, że motocykliści są dla nich największym zagrożeniem. - Są pewne zasady, jak mają wyglądać rowery, jak kontrole antydopingowe. Ale ile jeszcze ma być wypadków, by zrobić coś pożytecznego dla naszego bezpieczeństwa? - pytał retorycznie Bas Tietema, zawodnik BMC.
W podobnym tonie wypowiedział się Marcel Kittel. - W 2003 roku wprowadzono obowiązkowe kaski w peletonie. Co zrobiono później w sprawach naszego bezpieczeństwa? Niewiele. A motocykliści ryzykują naszym życiem, aby zrobić jeszcze lepsze ujęcia do swoich przekazów telewizyjnych czy zdjęcia do mediów - żalił się serwisowi cyclingnews.com, niemiecki kolarz.
Kilkadziesiąt godzin po śmierci Demoitie nadeszła kolejna tragiczna wiadomość. W szpitalu zmarł Daan Myngheer, który zasłabł 25 kilometrów przed metą pierwszego etapu Criterium International (szczegóły - tutaj). Miał zaledwie 22 lata...
Dwa zgony w ciągu doby. Kolarstwo dawno nie pamięta aż tak czarnej serii. Chociaż lista zmarłych przedstawicieli tej dyscypliny sportu jest wyjątkowo długa. Zaczyna się aż 122 lata temu. Na francuskim weldromie.
21 sierpnia 1894 zginął Pierre Froget. Do dzisiaj jest uznawany za pierwszego "zawodowego" kolarza, który zmarł podczas zawodów. O życie 21-latka lekarze walczyli przez pięć dni.
Do końca II wojny światowej do większości śmiertelnych wypadków doszło na torze. Szosa była w miarę bezpieczną oazą dla kolarzy. Do czasu. Pierwszy, wyraźny sygnał ostrzegawczy nadszedł w 1960 roku, podczas igrzysk olimpijskich w Rzymie. Podczas 100-kilometrowej drużynowej jazdy na czas zasłabł Knud Enemark Jensen. W wyniku utraty przytomności uderzył głową w chodnik i doznał złamania kości czaszki. Godzinę później zmarł w namiocie medycznym przy trasie. Oficjalnie powodem był udar słoneczny, jednak wiele wskazywało na to, że Duńczyk przedawkował narkotyki.
Szefowie światowego kolarstwa długo nie chcieli dopuścić do siebie myśli, że wielu zawodników używa "wspomagaczy", aby osiągać jeszcze lepsze rezultaty. Siedem lat po tragedii Jensena, doszło do kolejnego wypadku. Podczas Tour de France zmarł Tom Simpson. - Posadźcie mnie na rower, błagam! - to ostatnie słowa kolarza, który dosłownie padł na piekielnym podjeździe pod Mont Ventoux.
Simpson był wielką nadzieją Brytyjczyków na triumf w Wielkiej Pętli. - Z każdej strony czuł wielkie ciśnienie - wspominał jego przyjaciel z peletonu, Barry Hoban. - Wiedziałem, że przed tym feralnym, trzynastym etapem coś wypił. Nie znałem jednak składu.
Simpson wypił mieszankę amfetaminy i alkoholu. Wierzył, że dzięki temu pokona wszystkich rywali. 1,5 kilometra przed końcem podjazdu spadł z roweru. Miał problemy z oddychaniem. Ale to jeszcze nie wszystko. Później doszło do jeszcze bardziej wstrząsających scen.
Kibice posadzili majaczącego Simpsona na rower. Brytyjczyk jadąc zygzakiem pokonał jeszcze około 300 metrów. Do końca podjazdu nadal miał ponad kilometr. Upadł. Leżał nieruchomo. Natychmiast otoczyła go grupa kibiców. Część z nich zaczęła biec w kierunku kolumny samochodów technicznych, aby jak najszybciej poinformować o wypadku lekarza. Inni próbowali reanimować kolarza. Ten chciał nadal jechać. Chociaż kompletnie nie wiedział, gdzie się znajduje, jak się nazywa. Fani wyczuli alkohol. Umarł zanim dotarł lekarz.
Policja przeprowadziła specjalne dochodzenie. W koszulce zawodnika znaleziono dwie fiolki po amfetaminie. Na dodatek na trasie panował niemiłosierny upadł. Termometry w cieniu pokazywały ponad 40 stopnie. - Alkohol, narkotyki, słońce i piekielny wysiłek, to zabiło Simpsona - można przeczytać w policyjnym raporcie.
Kolarze ginęli nie tylko przez niedozwolone środki. Organizatorzy Wielkich Tourów prześcigali się w wyznaczaniu jak najtrudniejszych etapów. 21 maja 1976 roku podczas Giro d'Italia zmarł Juan Manuel Santisteban. To była druga ofiara śmiertelna w historii tego wyścigu. 24 lata wcześniej Orfeo Ponsin wpadł z impetem w drzewo. Nie miał szans.
Santistebana zgubił fakt, że podczas karkołomnego zjazdu na moment odwrócił głowę. Sekundę później doszło do tragedii.
- To było, jak najgorszy z koszmarów - opowiadał policjantom jeden z kibiców, który na żywo widział wypadek Hiszpana. - W czwórkę gonili peleton, Santisteban prowadził tę grupę, na chwilę odwrócił głowę, aby skontrolować współtowarzyszy, chwilę później jego koło najechało na bidon wyrzucony na asfalt przez jednego z kolarzy z przejeżdżającego kilkanaście sekund wcześniej peletonu. Nie miał szans!
Hiszpański kolarz stracił panowanie nad rowerem, uderzył głową o asfalt, wypadł poza trasę. - Nie ruszał rękami, nie oddychał, nie było szans na reanimację - mówił lekarz, który błyskawicznie dotarł do kolarza.
Jeszcze tego samego dnia osiem tysięcy kibiców oddało hołd zmarłemu sportowcowi. Wzruszające chwile zepchnęły rywalizację sportową na drugi plan.
18 lipca 1995 - kolejny czarny dzień światowego kolarstwa. Podczas 15. etapu Tour de France, w wysokich Pirenejach, zmarł Fabio Casartelli. Włoch był aktualnym mistrzem olimpijskim z Barcelony (1992). Na zjeździe (Col de Portet-d'Aspet) doszło do kraksy. Casartelli uderzył głową o asfalt, miał zmasakrowaną całą twarz, stracił przytomność. Zdjęcia zrobione przez ratowników, którzy dotarli najszybciej na miejsce wypadku do dzisiaj robią makabryczne wrażenie.
Włoch znalazł się w helikopterze. Lekarze walczyli o jego życie. Sytuacja była dynamiczna.
Niestety, mistrz olimpijski zmarł w drodze do szpitala. Zostawił żonę i dwójkę małych dzieci. - A może tak Międzynarodowa Federacja Kolarska przemyślałaby kwestię wprowadzenia do peletonu kasków? - napisali w specjalnym oświadczeniu pierwsi trzej kolarze feralnej edycji Tour de France, Miguel Indurain, Alex Zulle oraz Laurent Jalabert.
Rzeczywiście, rozgorzała wówczas gorąca dyskusja na ten temat. Specjaliści przekonywali, że Casartelli przeżyłby wypadek, gdyby miał kask. UCI jednak była nieubłagana. - Nie widzimy takiej potrzeby - można było wyczytać z ich wielu oficjalnych oświadczeń.
Otrzeźwienie przyszło dopiero 12 marca 2003 roku. Podczas wyścigu Paryż-Nicea zmarł Andrej Kiwilew. Na 40. kilometrze drugiego etapu tych prestiżowych zawodów doszło do kraksy, w której oprócz Kazacha brali udział: Niemiec Volker Ordowski i... Polak - Marek Rutkiewicz. Nasz zawodnik nie odniósł większych obrażeń, dojechał do mety.
Kiwilew upadł twarzą na asfalt, doznał pęknięcia kości czołowej, wyglądał dramatycznie. Nie miał kasku na głowie. Został przewieziony do szpitala w Saint Chamond, potem na Oddział Intensywnej Opieki Medycznej do Saint Etienne. Lekarze byli jednak bezradni. - Kiedy przekazali informację o śmierci jego żonie, zaczęła krzyczeć: "przecież my mamy małe dziecko, co ja powiem Leonardowi, co?!" - wspominał menedżer grupy, w której jeździł Kazach, Cofidis.
Dziennikarze szybko wykryli paradoks całej tragedii.
Otóż okazało się, że Kiwilew miał wypadek na "swoich" trasach. Mieszkał niedaleko miejsca tragedii. Tysiące razy przejeżdżał tamtędy podczas treningów.
UCI została postawiona pod ścianą. W końcu wprowadziła obowiązek używania kasków. Bardzo szybko ta zasada przeszła nawet na amatorów. Nie ma chyba obecnie w Polsce żadnego wyścigu (zarówno na szosie, jak i MTB) dla "przeciętnego Kowalskiego", w którego regulaminie nie ma zapisu o obowiązku posiadania kasku podczas rywalizacji.
Nie zawsze jednak kask ratuje życie. W maju 2011 roku, podczas Giro d'Italia, zginął Wouter Weylandt. Przy prędkości prawie 90 km/h zahaczył pedałem o o mur przylegający do drogi, przewrócił się, koziołkował kilkadziesiąt metrów. Lekarze, aby rozpocząć w ogóle reanimację musieli rozcinać kask.
- Wiem, że to nasz zawód, że jest obarczony ryzykiem, ale szczególnie w Giro organizatorzy idą na całość. Zjazdy na kolejnych etapach tegorocznego wyścigu prowadzą po szutrach nad przepaściami, w ogóle nie ma na nich barierek. Czasem mam wrażenie, że w oczach ludzi układających trasę nie jesteśmy ludźmi, a zwierzyną, która w spektakularny sposób ma dotrzeć do mety. Oby tylko lała się krew. Kiedy 220 ludzi pędzi około 90 km/h, wszyscy balansujemy na granicy wielkiego ryzyka - mówił po tej tragedii dla portalu sport.pl Sylwester Szmyd.
W ostatnich latach mamy jednak nową plagę. Plagę szalonych kierowców: zarówno motocykli, jak i samochodów. Uczestnicy oficjalnej kolumny wyścigu niejednokrotnie przekraczają granicę ryzyka. Efekty są opłakane.
Podczas zeszłorocznej Vuelty a Espana kolega Rafała Majki, a obecny mistrz świata, Peter Sagan, został potrącony przez motocykl techniczny, firmy Shimano. Musiał wycofać się z wyścigu.
- Bałaganiarski wyścig, skandaliczne zasady, brak jakichkolwiek zabezpieczeń - grzmiał na Twitterze właściciel grupy Tinkoff, Oleg Tinkow.
Myślał nawet poważnie o wycofaniu całego zespołu z dalszej rywalizacji. Zwłaszcza, że kilka dni później - na tym samym wyścigu - znów w jego kolarza, Sergio Paulinho, uderzył motocykl telewizji TVE. W efekcie lekarze musieli założyć 17 szwów. Cud, że nie doszło do tragedii.
Takich sytuacji było coraz więcej. Aż do 27 marca 2016 roku. Kiedy Antoine Demoitie nie miał już tyle szczęścia...
Do tragedii może dojść zupełnym przypadkiem. - Pędząc z prędkościami samochodowymi nie jesteśmy w stanie przewidzieć wszystkiego - często podkreśla Michał Kwiatkowski.
Przykład znajdziemy 32 lata temu. Na początku maja 1984 roku podczas Tour of Algarve pod koła Joaquima Agostinho wbiegł bezpański pies. Portugalski kolarz miał jeszcze 200 metrów do mety, jechał z zawrotną prędkością, nie miał szans wyhamować. Doszło do kraksy, po której Agostinho wstał i wydawało się, że wszystko jest ok, nic się wielkiego nie stało. Kilka dni później trafił do szpitala, jego stan pogarszał się z godziny na godzinę. Okazało się, że podczas kraksy poważnie uszkodził czaszkę. 10 maja 1984 zmarł.
Marek Bobakowski