Krzysztof Straszak: Słyszałem, że była pani podłamana trochę po debiucie w reprezentacji.
Martyna Klekot: - Nie, nie byłam podłamana. Cieszyłam się, że tam w ogóle pojechałam, bo nie spodziewałam się tego, więc nie miałam czym być podłamana.
Na początku to do mnie nie dotarło. Nie miałam wtedy dużego stresu. Dopiero później, przed startem, zdałam sobie sprawę, że to jednak nie jest taki zwykły wyścig. Tam przyjechały najlepsze zawodniczki, a mnie udało się do nich dołączyć.
Nie miała pani wcześniej sygnałów, że może być brana pod uwagę przy powołaniach do kadry?
- Dowiedziałam się o tym dopiero po mistrzostwach Polski. Ciężko było mi wtedy cokolwiek powiedzieć. Od razu potem wyjeżdżaliśmy do Belgii, a ja nie miałam nawet przygotowanej torby. Na szczęście nie było jakiejś większej pracy przy sprzęcie. Wszystko w związku z tym działo się już na wyścigu.
Czy trener Stafiej mówił coś szczególnego pani, jako debiutantce?
- Powiedział, żebym się zbytnio nie stresowała, bo to jest mój pierwszy taki wyścig, żebym podeszła do tego spokojnie. Poradził, abym spróbowała się jak najwięcej nauczyć i trzymać z przodu - to mówi każdy trener przez każdym wyścigiem.
Nie było z jego strony zapewnień o kolejnych powołaniach?
- To się wszystko będzie rozgrywało w trakcie mojej dalszej jazdy. Jeżeli pojawi się okazja, z chęcią skorzystam.
Wszystko się ostatnio tak szybko w pani życiu toczy: najpierw niespodziewane medale mistrzostw Polski, debiut w kadrze. Jak pani to ogarnia?
- (śmiech) Szczerze mówiąc to jeszcze do mnie nie dociera...
Wyścig o mistrzostwo Europy, 135,5 km, ukończyła z Polek tylko Aleksandra Dawidowicz. Pani kiedy się wycofała?
- Mniej więcej po 90 kilometrach, a to i tak było dużo. Dla mnie naprawdę mocne tempo. To, że z trzech orliczek ukończyła tylko jedna mówi jaki jest poziom takiej imprezy. U nas w Polsce nie ma takich wyścigów.
Pierwszy raz ścigała się pani też tak daleko od kraju.
- To był najtrudniejszy wyścig w moim życiu. Wcześniej poza Polską jeździłam tylko na Czechy, gdzie w maratonach dziewczyny startują razem z chłopakami.
Jakie wrażenia po jeździe po kostce brukowej?
- Ciężko. Zdecydowanie lepiej radziłam sobie na zakrętach, gdzie inne dziewczyny miały dość duże problemy. Ja tam spisywałam się lepiej, natomiast po kostce zdecydowanie gorzej. Ona jednak dość wystaje i wrażenia są niesamowite.
Niektóre dziewczyny mówiły jednak, że jechało im się tam lepiej, bo potrafiły na tych odcinkach przejść do przodu. Mnie się to nie udawało, wolałam robić to w innych miejscach.
Startuje pani też w przełaju. To nie jest jeszcze ten okres kariery kiedy można postawić na jedną kolarską odmianę, ale gdzie czuje się pani mocniej?
- W przełaju jeździłam na razie tylko w Polsce. Na szosie mam teraz już doświadczenia związane chociażby z tym ostatnim wyjazdem lub wyścigami w Czechach. Przełaj nie jest zbyt popularny, więc chyba zostanę przy szosie.
Miała pani kiedyś okazję jeździć na torze kolarskim?
- Nie, ale nie bardzo mi się to podoba. Może gdybym się przejechała to bym to polubiła. Jak oglądam, to wydaje mi się, że to nie dla mnie. Ale mogłoby się okazać inaczej.
Na pewno tor jest bardzo widowiskowy. Tam wszystko widać co się dzieje, kto jak jedzie. Na szosie jest inaczej, choć wiadomo, że na takim Tour de France wszystko pokazują helikoptery.
Jak wygląda sytuacja w Kolejarzu Częstochowa?
- Jak dla mnie jest naprawdę fajnie. Dogadujemy się ze wszystkimi, a do tego ostatnio dzieje się coraz lepiej. Może przez te wyniki? (śmiech)
To z pewnością tata sprawił, że została pani kolarką?
- Tak i to on cały czas mi kibicuje, wspomaga, dba o sprzęt. Mam od niego duże wsparcie, tak samo jak od mamy i całej rodziny.
Miała pani, albo nadal ma jakiegoś idola w kolarskim świecie?
- Moimi idolami są moi przyjaciele: Grześ Gronkiewicz [były mistrz Polski z Częstochowy, dziś organizator wyścigów] lub chłopaki, z którymi trenuję. Poza tym jednak nie będę wyjątkiem, jeśli zdradzę, że kibicuję Lance'owi Armstrongowi.