To relacja podopiecznej trenera, działacza, twarzy polskiego sportu ostatnich kilkunastu lat. Człowieka, który miał grać najgorszą z możliwych ról w seksaferze w polskim kolarstwie Andrzeja P.
Sprawa molestowania seksualnego zawodniczek kolarskiej reprezentacji Polski, o którym jako pierwszy publicznie powiedział ówczesny wiceprezes Polskiego Związku Kolarskiego, Piotr Kosmala, w rozmowie z naszym serwisem (cały wywiad tutaj, uwaga: jest wstrząsający >>), ponownie wypłynęła na powierzchnię. Od stycznia 2018 roku - kiedy to Prokuratura Regionalna w Warszawie rozpoczyna śledztwo - mieliśmy ciszę medialną. Prokuratorzy rozmawiali ze świadkami (przesłuchano ok. 30 osób), toczyły się różne czynności mające na celu dojście do prawdy. 29 października (po prawie 10 miesiącach śledztwa) zatrzymano w Warszawie Andrzeja P. - głównego podejrzanego w tej sprawie. Dzień później został aresztowany na trzy miesiące. Prokuratorzy postawili mu zarzut gwałtów oraz jednego przypadku usiłowania gwałtu. Do tych przestępstw miało dochodzić podczas zgrupowań sportowych, zarówno w Polsce, jak i zagranicą.
"Wysportowany, męski, elokwentny"
To były trener kadry narodowej, dyrektor sportowy Polskiego Związku Kolarskiego, twórca wielkich sukcesów polskiego MTB. Znacie go również z relacji telewizyjnych, bowiem bardzo często z jego usług korzystała Telewizja Polska. Tłumaczył nam wszystkim, z wrodzoną gracją i elegancją, wszelkie zawiłości kolarstwa. - Wysportowany, męski, elokwentny, idealny ekspert - usłyszałem od jednego z dziennikarzy, który zastrzegł jednak, aby jego nazwisko nie pojawiło się w tekście.
Rozmawiałem z kilkudziesięcioma osobami przez wiele ostatnich miesięcy. Niewielu udało się namówić na podanie danych osobowych. - Redaktorze, a po co mi to, po co mam być kojarzony z tym bagnem? - słyszałem najczęściej.
- Kiedy miałem 9-10 lat, z wypiekami na twarzy czekałem na wiadomości z Wyścigu Pokoju, czy znów Ryszard Szurkowski pokonał rywali - tak opowiadał o swoim dzieciństwie Andrzej P. w jednym z wywiadów. - Właśnie wtedy zakiełkowała we mnie myśl: będę kolarzem! I zostanę mistrzem olimpijskim!
- Nie miał warunków na dobrego sportowca - usłyszałem od jednego z kolegów, który ścigał się z nim w peletonie. - Na warunki polskie jeszcze ok. Ale nic więcej.
Szybko zdał sobie z tego sprawę, postawił na wykształcenie. Trafił na Akademię Wychowania Fizycznego we Wrocławiu (za pierwszym podejściem nie dostał się na AWF w Krakowie), gdzie Wacław Skarul prowadził specjalizację kolarską. - Tak, można powiedzieć, że naukowo i warsztatowo to mój wychowanek - powiedział mi były prezes Polskiego Związku Kolarskiego.
W ministerstwie czuł się jak ryba w wodzie
Na pierwsze igrzyska pojechał w 2000 roku. Opiekował się Markiem Galińskim. Nasz kolarz zajął 24. miejsce. Kiedy po kilkunastogodzinnym locie wylądowali na Okęciu, nikt ze zgromadzonych dziennikarzy nie zwrócił na nich uwagi, nie podszedł, nie zapytał. - Za cztery lata będzie inaczej, będą się bili o wywiad ze mną - miał szepnąć do swojego zawodnika.
Jak powiedział, tak zrobił. - Jest uparty i zawsze dąży do celu - przyznał jeden z jego najbliższych współpracowników z czasów pracy w PZKol. - Jak to często bywa w takich sytuacjach, jest pracoholikiem. Nawet podczas wakacji potrafił dzwonić do mnie i przypominać o różnych sprawach.
Obietnicę z Okęcia spełnił w 2008 roku. Maja Włoszczowska z Pekinu przywiozła srebrny medal. To on ją przygotował do tego sukcesu. Poza tym jego podopieczni w ciągu kilku lat zdobyli aż 19 medali mistrzostw świata, 12 mistrzostw Europy i… 133 (!) mistrzostw Polski. Polska stała się jedną z potęg MTB. Nic więc dziwnego, że aż czterokrotnie otrzymywał miano trenera roku w kolarstwie. W 2008 roku został odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi, a dwa lata później Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Pierwsze wyróżnienie odebrał z rąk nieżyjącego już Lecha Kaczyńskiego, drugie wręczał mu Bronisław Komorowski.
Doskonale poruszał się w gabinetach polityków. Nie tylko tych z ministerstwa sportu, gdzie czuł się jak ryba w wodzie, ale i tych o wiele bardziej znanych, z pierwszych stron gazet. Skarul w wywiadzie, którego nam udzielił kilka miesięcy temu, mówił, że "miał akceptację i poparcie przedstawiciela Ministerstwa Sportu i Turystyki".
Udało nam się ustalić, że osobą, z którą najczęściej się kontaktował w ministerstwie był Tomasz Półgrabski. To wieloletni pracownik MSiT, przygotowywał do startu w igrzyskach kolejne reprezentacje, koordynował również projekt Orlik 2012, w 2014 został prezesem spółki PL.2012+. Obecnie zasiada w Radzie Nadzorczej Miejskiej Areny Kultury i Sportu w Łodzi (spółka zarządza m.in. Atlas Areną). Moi rozmówcy wskazywali, że obaj panowie zawsze doskonale się dogadywali, bo pochodzą z jednego regionu - kielecczyzny. - Poznaliśmy się dopiero podczas igrzysk w Sydney, nie znałem go wcześniej, nawet nie wiedziałem, że urodził się w Łopusznie - powiedział Półgrabski.
Poprosiłem go o mailową autoryzację wypowiedzi. Nie zrobił tego. Odpisał "proszę o telefon". Zadzwoniłem i usłyszałem, że były pracownik ministerstwa w sumie nie wie, po co ten tekst, ale zgadza się na publikację kilku wybranych i ujętych w moim mailu wypowiedzi.
Z jednej strony miły i uśmiechnięty, z drugiej - ostry i bezwzględny
Lord Voldermort - Andrzej P. od pewnego czasu ma taką ksywę wśród dziennikarzy. Dziennikarzy, którzy przejrzeli na oczy i zauważyli, jaki jest naprawdę. Voldermort to czarnoksiężnik z "Harry'ego Pottera", o którym lękający się mówili: "ten którego imienia nie wolno wymawiać". - I trochę tak było - słyszę od jednego z piszących w portalu specjalizującym się w kolarstwie. - O nim albo mówiło się dobrze, albo… w ogóle. Bo jedno złe zdanie wywoływało lawinę. Potrafił zadzwonić i zrugać. Dzwonili też koledzy z innych redakcji i atakowali.
Voldermort miał doskonałe układy w mediach. Zapraszał na zgrupowania, na zawody (m.in. egzotyczny wyjazd do Nowej Zelandii), organizował nawet cotygodniowe treningi kolarskie na torze w Pruszkowie. Niby nic złego, ale w ten sposób budował swoją pozycję.
- Z tego, co wiem, to oferował im nawet spore zniżki na rowery jednej z czołowych marek - usłyszałem od innego informatora.
- Potrafił mnie straszyć sądem, jak napisałem, że moim zdaniem popełnił błąd w przygotowaniach - stwierdził jeden z dziennikarzy. - Chciał wpływać na każdy mój artykuł.
Jego stosunki z dziennikarzami są jakby odbiciem tego, jak pracował z zawodnikami. Z jednej strony miły, uśmiechnięty i chętny do pomocy, z drugiej - jak coś szło nie po jego myśli - ostry, oschły i bezwzględny.
Z zeznań, które zebrali audytorzy firmy PwC, wynika, że podczas pracy z grupą kolarzy stworzył coś na wzór sekty. Decydował o wszystkim jednoosobowo, nie można było podważyć ani jednego słowa, poza tym pobierał od zawodników nielegalne prowizje, i co najbardziej bulwersujące, molestował zawodniczki. Wedle słów Kosmali dochodziło nawet do gwałtów i seksu z nieletnią. - Dla mnie to szok i trudno mi sobie wyobrazić, że mógłby robić takie rzeczy - stwierdził Półgrabski. - Mam nadzieję, że się obroni i potrafi te oskarżenia wytłumaczyć, bo w innym przypadku to będzie tragedia wszystkich ludzi sportu. Nie tylko jego osobista.
"Nie mam nic do powiedzenia"
Rąbka tajemnicy o tym, co działo się w zamkniętej grupie, mogłaby uchylić Maja Włoszczowska. Przecież to właśnie ona w 2011 roku, dość niespodziewanie, postanowiła zmienić trenera. Poszła - razem z całą ekipą techniczną - do PZKol-u i powiedziała, że nie będzie już z nim współpracować. W środowisku pojawiły się informacje o romansie naszej medalistki olimpijskiej z trenerem. - To totalna bzdura i nie wiem, kto rozpuszcza takie informacje - odpowiadał szkoleniowiec pytany przez dziennikarza "Super Expressu".
- On po rozstaniu z Włoszczowską wyszedł z tego cało, bo po raz kolejny mistrzowsko rozegrał to z mediami i owinął sobie niektórych dziennikarzy wokół palca - usłyszałem od jednego z moich informatorów.
Włoszczowska sprawy nie chciała oficjalnie komentować. Próbowałem się z nią skontaktować kilka miesięcy temu. Nie odebrała telefonu, nie odpisała na SMS-a.
Szkoda. Zwłaszcza że w kuluarach pojawiają się spekulacje, że nasza mistrzyni podobno była w tej sprawie na rozmowie z ówczesną minister sportu - Joanną Muchą. Jeżeli nawet to prawda, nic to nie dało. Andrzej P. nadal działał w kolarstwie, jak gdyby nigdy nic. Jeżeli śledztwo prowadzone w Prokuraturze Regionalnej w Warszawie to potwierdzi (a dochodzą do mnie takie doniesienia), to afera w PZKol stanie się automatycznie polityczna. Taka sytuacja może zostać wykorzystana do uderzenia w Muchę, a tym samym Platformę Obywatelską.
Szukał wsparcia u Langa
- Wyobraża pan sobie, że on mógł robić takie rzeczy mając piękną żonę, dwie córki, pieniądze i sukces zawodowy? - zapytał mnie Półgrabski.
- Największym moim osiągnięciem jest rodzina. Żona skończyła rehabilitację w Akademii Wychowania Fizycznego we Wrocławiu, rozumie sport, pracuje w Centralnym Ośrodku Medycyny Sportowej. Ale dla każdego są gdzieś wyznaczone granice. A mnie nie ma w domu przez 230 - 280 dni w roku! Dobrze, że jest z nami teściowa. Chwalę, chwalę i nachwalić się nie mogę - opowiadał szkoleniowiec w "Kronice Polskiego Sportu".
Z zeznań kolarek wynika, że ów trener miał umiejętność zakładania maski. Potrafił świetnie "grać" w różnych sytuacjach. - On zawsze spadał na cztery łapy - powiedziała mi jedna z poszkodowanych zawodniczek.
W ostatnich dwóch latach podobno chciał się zbliżyć do Czesława Langa. - Wiedział, że Czesiek jest mocny i rozdaje karty w polskim kolarstwie - usłyszałem. - Wymyślił sobie, że u jego boku nic mu nie zagrozi.
Z naszych informacji wynika, że podczas dwóch edycji (2016 i 2017) Tour de Pologne "kręcił się" bardzo blisko legendy polskiego kolarstwa. Jednak nie zdołał nic zdziałać, skoro dzisiaj Lang mówi mocno i wyraźnie o potrzebie odnowy polskiego kolarstwa w wyniku seksafery. Nie przyłączył się choćby do Ryszarda Szurkowskiego, który nie do końca wierzy w aferę. - Nie pamiętam spraw obyczajowych. Nie słyszałem o takich rzeczach, o jakich opowiada Piotr Kosmala - przyznał przed rokiem w rozmowie z Polską Agencją Prasową.
- Środowisko o obyczajówce wiedziało od lat - stwierdził jeden z moich rozmówców. - Naprawdę nie umiem sobie wyobrazić, jakich argumentów, haków, kwitów musiał używać wobec najważniejszych ludzi nie tylko w polskim kolarstwie, ale i całym polskim sporcie, że mimo wielu niepokojących sygnałów woleli być z nim, a nie przeciw niemu.
"Przetaczał krew, podawał EPO"
- Podobno w grupie jest pan wszystkim: trenerem, dyrektorem, psychologiem? - zapytał w 2004 roku dziennikarz "Magazynu Rowerowego". - Jestem matką i ojcem - zaśmiał się Andrzej P.
Ta odpowiedź wpisuje się w obraz, który nakreślili nasi rozmówcy. "Sekta", "czuł się Bogiem", "nie było miejsca na sprzeciw". Nawet teraz - zza krat aresztu tymczasowego - wzbudza w środowisku grozę. Jest wielu ludzi, którzy boją się, że pójdzie na współpracę ze śledczymi i utopi razem ze sobą swoich byłych współpracowników. Chodzi nie tylko o sprawy oszustw finansowych, które bada Prokuratura Regionalna w Warszawie (rzecznik prasowa tej instytucji Agnieszka Zabłocka-Konopka mówi o "wielowątkowym i bardzo skomplikowanym śledztwie na szeroką skalę"), ale o... doping.
No właśnie. Podczas spotkania zarządu Polskiego Związku Kolarskiego z dnia 10 października 2017 roku ówczesny prezes Dariusz Banaszek powiedział, a właściwie wykrzyczał:
- Dlatego nie chcę tego brudu, po sto razy mu to mówiłem, że ja nigdy nie powiem w Polsce, czy na konferencji, że on gwałcił, ruchał, czy jakieś (...). Co mnie to obchodzi? Co więcej? Przetaczał krew, podawał EPO, czy kradł.
Oto nagranie:
Przetaczał krew, podawał EPO... W podobnym tonie wypowiedziała się jedna z poszkodowanych w wywiadzie dla naszego serwisu (cała, przerażająca rozmowa tutaj >>). Oto jej słowa:
Pamiętam, jak mówił: - To taki zastrzyk wzmacniający. Nie bój się, to nie doping. Tylko że ja czułam przypływ energii. Tak od razu, ale tłumaczyłam to psychiką. Natomiast kiedy po kilku tygodniach startowałam w zawodach i nogi "kręciły" tak jak nigdy dotąd, to przez głowę przechodziły mi różne myśli. Nawet zastanawiałam się, czy przeszłabym kontrolę dopingową. W takich chwilach nigdy nie byłam jednak wylosowana. Nigdy mnie nie sprawdzili. Może to też potrafił załatwić, nie wiem. Owszem, w innych częściach sezonu często - używając prostego języka sportowców - sikałam do próbówki i byłam kłuta. Zawsze okazywało się, że jestem czysta. Chciałabym wiedzieć, co mi aplikowali. Tak, teraz chciałabym to wiedzieć.
Czy Andrzej P. teraz to powie w prokuraturze? Ma dowody? Jeżeli tak zrobi, to być może czeka nas kolejna afera, tym razem międzynarodowa. I to związana - przypomnijmy - ze "złotymi" latami polskiego kolarstwa. Zgodnie z przepisami Światowej Agencji Antydopingowej próbki powinny być przechowywane przez 10 lat. Na razie nie ma więc mowy o przedawnieniu. Choć czas szybko biegnie.
- Każdy, kto siedzi w kolarstwie i ma trochę oleju w głowie, wie, że P. podawał koks - stwierdził bez cienia wątpliwości jeden z dziennikarzy od lat zajmujących się tą dyscypliną sportu. - Byłbym naprawdę zaskoczony, gdybyśmy odnosili te wszystkie sukcesy na czysto. Wystarczyło się przyjrzeć zawodniczkom, które "spuchnięte" wracały ze zgrupowań, a niestety po tych "zastrzykach wzmacniających", o których mówiła twoja rozmówczyni, organizm zatrzymuje wodę.
W środowisku krążą również legendy, jak to kolejni zawodnicy wpadali na dopingu podczas zawodów krajowych i jak potem "tuszowało się" te wpadki. I to chodzi nie tylko o kolarstwo górskie, ale i torowe, które w ostatnich latach pokochał P. i które traktował szczególnie, bowiem marzył o kilku medalach olimpijskich, najpierw w Rio de Janeiro (2016), a potem w Tokio (2020). - Jeżeli jednak nadal będziemy trzymali się założeń strategii rozwoju, znajdą się może dodatkowe pieniądze od sponsorów, to można liczyć na kilka sukcesów (…) może się okazać, że z Tokio polscy kolarze wrócą z pięcioma medalami - mówił mi P. w sierpniu 2016 roku.
Od rozmowy minęły zaledwie dwa lata. A jakże wszystko się zmieniło.