Niespełna kilometr zjazdu o nachyleniu dochodzącym do 14-15 proc. Dobry asfalt bez niespodzianek, droga szeroka jak stół, bez skrzyżowań, jak na dłoni widać, co się dzieje po obu stronach jezdni. Ruchu praktycznie nie ma, przejeżdża tutaj pewnie kilka samochodów na dobę. Idealne warunki, aby walczyć ze strachem, wyobraźnią, własnymi słabościami.
Co kilka tygodni planuję swoje treningi kolarskie tak, aby przejechać przez Nową Górę (obok Krzeszowic). Zjazd trwa około minuty, moment, w którym licznik pokazuje ponad 70 km/h, to zaledwie kilka sekund. Kilka sekund stanu, którego nie da się dokładnie opisać. Z jednej strony wolność, pęd powietrza, pewnego rodzaju ekstaza, z drugiej mięśnie napięte do granic wytrzymałości, maksymalne skupienie na wypadek, gdyby doszło do nieprzewidywanej sytuacji, na wpół przymrużone oczy, do których (mimo okularów) wdziera się przenikliwy wiatr.
Dopiero na dole (a częściej już po zakończeniu treningu) mózg dopuszcza myśl: "A co, gdyby pękła opona, na jezdni była plama oleju, albo na drogę wtoczył się po prostu jeż?". Gdyby ta myśl pojawiła się wcześniej, tam na górze, nigdy w życiu nie zjechałbym z taką prędkością. Nigdy.
Przejdźmy do zawodowców. 102,2 km/h - taką prędkość podczas niedzielnego, nazwanego już przez wielu "diabelskim", etapu Tour de France rozwinął Michał Kwiatkowski. Wiem to z zapisów z licznika byłego mistrza świata, które są publikowane na Stravie (portal, na którym głównie kolarze-amatorzy publikują swoje codzienne treningi). "Kwiato" nie miał prawie kilometrowej prostej, szerokiego asfaltu, komfortu psychicznego, że na trasie jest sam. Miał za to dziesiątki ciasnych jak cholera serpentyn, miejscami mokrą drogę, sporo żwiru (o czym mówił oficjalnie Daniel Martin), kibiców, którzy w każdej chwili mogą wejść pod koła, rywali, na których trzeba podwójnie uważać. A zjazd nie miał kilometra i nie trwał minutę. Miał 15 kilometrów...
My, obserwatorzy, z przerażeniem patrzyliśmy na kolejne kraksy. W efekcie mamy długą listę zawodników, którzy walkę o triumf przypłacili poważnymi kontuzjami. Richie Porte - złamany obojczyk, złamane biodro, Matteo Trentin - uszkodzone prawe biodro, Robert Gesink - pęknięty pierwszy kręg lędźwiowy, Geraint Thomas - złamany prawy obojczyk, Manuele Mori - wybity prawy bark, złamanie prawej kości łopatkowej, odma płucna, Rafał Majka - poważne otarcia i stłuczenia łokci, kolan, klatki piersiowej, brzucha.
Zjazdy to tak samo ważna część kolarskiego rzemiosła, jak umiejętność długich, wielokilometrowych wspinaczek. Od lat kolarze ryzykują nie tylko zdrowiem, ale i życiem, aby na karkołomnych zjazdach jeszcze powiększyć przewagę, którą wypracowali po drugiej stronie góry. Tutaj nic się nie zmieniło od lat i z pewnością nic nie zmieni. Presja, ambicja, wola walki - to wszystko każe im "wyłączać mózg" i pędzić na złamanie karku. Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. A uwierzcie, jeżeli na dosłownie ułamek sekundy pozwolisz, aby przez mózg przebiegła myśl: "co się stanie, jak...", jesteś już skończony. A rehabilitacja będzie trwała tygodniami. O ile będziesz miał szczęście i rehabilitacja będzie w ogóle potrzebna. To nie jest sport dla grzecznych dziewczynek.
Nie atakujmy organizatorów, że przygotowali wyjątkowo piekielny etap (ani nie był najtrudniejszy na przestrzeni ostatnich lat, ani nie miał rekordowego przewyższenia), nie wieszajmy psów na kibicach i dziennikarzach, którzy jakoby nakładają na kolarzy dodatkową presję (na nich nic nie trzeba nakładać). Bo to nie o to chodzi. Kolarstwo zawsze było, jest i będzie jedną z najniebezpieczniejszych dyscyplin świata. Dyscypliną dla "szaleńców".
Przeczytaj inne komentarze autora - kliknij tutaj >>
ZOBACZ WIDEO: Szczere słowa Michała Kwiatkowskiego o wypadkach i wielkim ryzyku w kolarstwie