Kulisy Wielkiej Pętli, czyli Tour de France za kierownicą

Duże prędkości, tłok, korki i... mandaty. Tour de France to nie tylko próba dla kolarzy. Wielka Pętla jest także wyzwaniem dla kierowców.

Szósta rano. Maurice Borghouts jest już na nogach. Wypoczęty, uśmiechnięty, ubrany w kolarski trykot. Za chwilę ruszy na trwającą kilkadziesiąt minut przejażdżkę pod okiem Stephena Roche'a. Zwycięzcy Giro d'Italia, Tour de France i mistrza świata z 1987 roku. Obok niego inni kierowcy oraz goście Skody. Tryskający energią, choć wyrwani ze snu w środku nocy.
[ad=rectangle]
Dzień nabiera tempa. Po treningu szybki prysznic, śniadanie i w drogę. Hotel od miasteczka startowego dzieli zazwyczaj kilkadziesiąt kilometrów. O dziewiątej trzeba być w wiosce Tour de France. Tam przychodzi czas na odprawę. Jest też chwila na odpoczynek. Wszyscy sponsorzy oraz partnerzy wyścigu mają swoje stoiska. Można przegryźć rogalika, napić się szampana i obejrzeć na telebimie materiały zapowiadające etap.

Ten najbliższy elektryzuje. To druga odsłona pirenejskiego tryptyku z Col d'Aspin oraz Tourmalet. Zawodnicy są skoncentrowani. Kolejno podpisują listę startową i przez tłum wiwatujących kibiców wracają do swoich zespołów. Najgłośniej jest wówczas, gdy na szosie pojawiają się Francuzi. Burzę oklasków zbierają Pierre Rolland i Tony Gallopin, którzy dzień wcześniej pokazali się z znakomitej strony.

Kolarze ściganie rozpoczną niebawem. Na razie z Pau wyruszyła karawana. Francuska wersja karnawału w Rio. Kto jej nie widział, nigdy nie zrozumie, czym dla tubylców jest Wielka Pętla. Pojazdy w kształcie zwierząt. Wielkie figury kolarzy. Piękne hostessy rozdające upominki. Organizatorzy szacują, że czterech na dziesięciu widzów stoi przy trasie tylko ze względu na karawanę.

Wyścig jest tak francuski, jak bagietka. Zrodził się w czasach, gdy świat przyspieszył. Pragnie pędu, postępu i przekraczania granic możliwości opanowało ludzkie umysły. Pierwszą edycję ukończyło dwunastu z sześćdziesięciu uczestników. Etapy trwały po kilkanaście godzin. Kolarze często jechali nocą. Czasem biegli i maszerowali. Historia Wielkiej Pętli pełna jest anegdot o cyklistach odpoczywających pod drzewem, jadących pociągiem czy... dosiadających osła.

Dziś Tour de France to kulturowe przedstawienie. Trzy tygodnie wielkiego święta. Kolarze królują na okładkach wszystkich dzienników. "L'Equipe" poświęca Wielkiej Pętli pół numeru. Relacjonuje, analizuje, sięga do historii z przeszłości.

Zanim kolarze ruszą, Borghouts jest już na trasie. Pierwszy przystanek zaplanowano na czterdziestym kilometrze. Tam częstuje swoich gości szampanem. Wspólnie oglądają przejeżdżających kolarzy. Tempo jest zawrotne. - Jadą dziś jak szaleni - przyznaje z podziwem Holender. W ucieczce jest Michał Kwiatkowski. Peleton akcji jednak nie odpuszcza. Za chwilę sprinterska premia, z którą duże nadzieje wiąże Andre Greipel.

Borghouts jedzie biało-zieloną Skodą Superb. To wóz uprzywilejowany. W pewnym momencie jest tuż za ucieczką. Z przodu Rafał Majka. Polak jest na wyciągnięcie ręki, samochód dzieli od niego ledwie kilka metrów. Dla kierowcy to dodatkowe wyzwanie. Tłok na trasie jest niesamowity. Obok siebie jadą dwa samochody, z tyłu wciska się kolejny motor.

Ta praca wymaga dyscypliny i koncentracji. Zwłaszcza, że za kółkiem siedzi się po cztery, pięć godzin. Zmiennika nie ma. - Najgorzej jest wówczas, kiedy pada deszcz - przyznaje Holender.

Na trasie musi uważać na kibiców, którzy szczelnie wypełniają pobocza. Przekrój obserwatorów to kolejny dowód powszechnego uwielbienia dla Tour de France. Wielkie kampery z przedstawicielami klasy średniej. Małe dziewczynki na rowerach, z kolorowymi flagami. Dojrzałe panie i młodzi panowie. Ubrani w narodowe flagi lub prawie nadzy. Z okna wychyla się nawet staruszka machająca łapką na muchy. Radość, krzyk i pozdrowienia. Festyn trwa.

Zjazd z Tourmalet to czysta przyjemność. Trzeba być szybszym od kolarzy, których liczniki przebijają sto kilometrów na godzinę. Borghouts puszcza wodze fantazji. Droga w dół to jedyny odcinek, kiedy może sobie pozwolić na przekroczenie prędkości. Gdyby wcześniej naruszył ograniczenia kreowane przez znaki, etap zakończyłby z mandatem. Podczas wyścigu nie ma równych i równiejszych. Żandarmi mają prawo zatrzymać każdy samochód, który łamie prawo.

Holender wie, gdzie może mocniej nacisnąć na pedał. Pod ręką ma książkę wyścigu z rozrysowaną trasą etapu. Na mapę jednak nie patrzy. GPS też wyłączony. Podążając za kolumną trudno się zgubić. O sytuacji na trasie informuje radio wyścigu. Wszystkie komunikaty podawane są po francusku. To ewenement. I francuska dusza w pigułce.

Gdy kolarze mijają kreskę, on od godziny jest na mecie. Warunki są ekstremalne. Temperatura sięga czterdziestu stopni. W takich dniach odechciewa się kolarstwa, a fanom stanąć może przed oczami scena z filmu "Chasing Legends", gdy Rolf Aldag, menedżer Sky, zobaczył szczyt L'Alpe d'Huez. - Są takie dni, kiedy tęsknię za kolarstwem i chciałbym wrócić na rower, ale to na pewno nie jest ten dzień - powiedział.

#dziejesiewsporcie: Kibic wbiegł na boisko i wykonał rzut rożny

Źródło: sport.wp.pl

Podobne zdanie nawet przez moment nie zagościło w głowie Majki. Polak udowadnia, że w trudnych warunkach czuje się świetnie, zdobywając Tourmalet i wygrywając etap. Już po raz trzeci w karierze. Metę mija z uśmiechem. W biurze prasowym stonowane brawa. Francuzów zwycięzcy nie interesują. To ich wyścig. Najważniejsi są rodacy, których tuż za "kreską" otaczają dziesiątki kamer i mikrofonów.

Koniec etapu to dla Borghoutsa początek kolejnego wyzwania. Nie jest łatwo opuścić zakorkowane miasto etapowe. Kiedy już się udaje, na jednym z rond samochód zatrzymuje... karawana. Powrót do hotelu? Grubo po dwudziestej. Później kolacja i podsumowanie etapu. To kolejne dwie godziny. Czasu na sen nie będzie wiele. Następnego trzeba wrócić na trasę, by przeżyć kolejny odcinek świątecznej przygody.

Z Pau,
Kamil Kołsut

Oficjalnym partnerem Tour de France jest Skoda.

Komentarze (0)