Od zakończenia igrzysk olimpijskich w Paryżu minęło pięć miesięcy. Co się dzieje w krajach, które przywiozły cały wór medali? Sportowcy zainkasowali premie finansowe, w końcu wypoczęli, wygrzali na słonecznych plażach ekskluzywnych kurortów i powoli wracają do treningu.
Treningu, który w 2028 roku (podczas kolejnych IO) ma im znów przynieść medal olimpijski. Treningu, który jest dokładnie rozpisany, zaplanowany i sfinansowany. Bo Amerykanie, Chińczycy, Australijczycy czy Francuzi doskonale wiedzą, że sport to spokój, pieniądze i ciężka praca.
A co słychać w Polsce? Sportowcy nadal czekają na premie finansowe, które obiecał im Polski Komitet Olimpijski. Jeżeli trenują, to często robią to za swoje pieniądze, gdyż ministerstwo ogłosiło plan finansowania dopiero 9 stycznia 2025. Zanim odpowiednie związki złożą oferty i zostaną one zaakceptowane, minie kilka tygodni. Sportowcy oczywiście dostaną zwrot - realnie pewnie w marcu. Przez trzy miesiące muszą sobie sami radzić. A jak ich nie stać? Kogo to obchodzi.
ZOBACZ WIDEO: Fatalny wynik Polaków. "Mamy tyle medali, na ile jest potencjał"
W zamian mogą "podziwiać" show, jakiego w USA czy Chinach nie ma. Minister sportu Sławomir Nitras i prezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego Radosław Piesiewicz nie pozwalają się nudzić. Regularnie wyprowadzają ciosy.
Nitras wielokrotnie podkreślał, że - delikatnie pisząc - nie jest zwolennikiem freak fightów, a wręcz nie wyobraża sobie, by takie gale były organizowane np. na Stadionie Narodowym. Z drugiej strony, jak nazwać to, co od miesięcy widzimy? Przecież razem z Piesiewiczem prezentują nic innego jak poziom freak fightów: obrzucanie się wyzwiskami, wzajemne oskarżenia, ciągłe konferencje prasowe, publikowanie listów otwartych. Naprawdę, brakuje tylko, by spotkali się w oktagonie.
Właśnie dowiedzieliśmy się, że Nitras zamierza podać Piesiewicza do sądu (TUTAJ więcej szczegółów >>), a z kolei prezes PKOl-u wysłał list, w którym napisał m.in. "sposób działania Sławomira Nitrasa wpisuje się w najczarniejsze lata autorytaryzmu w naszym kraju, w których szantaż polityczny i finansowy był orężem używanym przez ówczesną władzę" (list, do którego dotarła nasza redakcja znajdziesz TUTAJ >>).
I tak w koło Macieju. Od kilku miesięcy. Nie przypominam sobie - a pamięć mam dobrą - czasów, kiedy polityka tak mocno weszła do sportu. A właściwie została wprowadzona przez dwie osoby. Parafrazując słowa Jonhy'ego Casha do Boba Dylana z ostatniego filmu "Kompletnie nieznany": Nitras i Piesiewicz nanieśli nieco błota na dywan. A nawet nie "nieco". Weszli w sport w ubłoconych gumowcach, nie przejmując się, że sprzątanie będzie trwało latami.
Przez pięć miesięcy polski sport stoi w miejscu. Nie dzieje się nic. Tracimy czas na polityczne połajanki, a konkurencja odjeżdża nam tak daleko, że nawet jej już nie widzimy. Zniknęła za horyzontem. Zamiast przenieść konflikt Nitras-Piesiewicz na salę sądową i wrócić do codziennej, ciężkiej pracy, mamy impas. Z Paryża przywieźliśmy 10 medali. Skandalicznie mało, jak na duży, europejski kraj. W Los Angeles może być jeszcze gorzej.
Nitrasa i Piesiewicza najwyraźniej to niezbyt obchodzi. Oni postanowili - niczym Jacek i Placek z powieści Kornela Makuszyńskiego - ukraść polski sport. Trenerom, zawodnikom, w końcu nam wszystkim - kibicom. Apeluję: oddajcie go jak najszybciej i, jeśli już nic innego nie pomoże, pożegnajcie się, jak najszybciej.
A błoto sobie wysprzątamy, tylko zejdźcie z dywanu.
Marek Bobakowski, dziennikarz WP SportoweFakty
Tak dobrze było, że nie było o czym pisać czy tak dobrz Czytaj całość