[b]
[/b]Adrian Meronk idzie jak burza. Na początku maja wygrał turniej DS Automobiles Italian Open pod Rzymem, zachwycając media z Półwyspu Apenińskiego. To kolejny ważny krok w karierze Polaka, który w ubiegłym roku triumfował w Irish Open i Australian Open. Meronk jest na najlepszej drodze, by na stałe zagościć w PGA Tour – najbardziej prestiżowej lidze zawodowego golfa.
- Czuję, że burzę mury. Wiemy, jak to było z Adamem Małyszem, Justyną Kowalczyk czy Robertem Kubicą. Na początku wszyscy robili na turniejach wielkie oczy. "Polak gra w golfa?!". Pierwszy rok w USA był na tyle trudny, że chciałem się spakować i wracać – opowiada nam golfista.
Dariusz Faron, WP SportoweFakty: Jak pan świętował niedawne zwycięstwo w Italian Open?
Adrian Meronk, najlepszy polski golfista, zwycięzca Italian Open 2023: Nie było na to czasu. Szybka kolacja i podróż na lotnisko, potem przygotowanie do golfowego Wielkiego Szlema w USA. Fetę musiałem odłożyć. Natomiast mój sukces odbił się we Włoszech i kilku innych krajach dużym echem, bo właśnie na tym polu już we wrześniu odbywać się będzie słynny Ryder Cup.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Miss Euro szaleje! "Mamba na koniec"
Większym niż w kraju.
W Polsce widzę, że też coś się ruszyło. Na pewno zainteresowanie krajowych mediów jest dużo większe niż kiedyś. Natomiast za granicą golf jest dużo popularniejszy niż w Polsce. Nie mam z tym problemu, bo nie mam parcia na szkło. Z drugiej strony to miłe, gdy twoje sukcesy są zauważone i docenione w kraju. Jeśli chcemy, by w Polsce grało coraz więcej osób, trzeba o golfie mówić jak najwięcej.
Rok 2022 zakończył pan w pierwszej pięćdziesiątce światowego rankingu jako polski rodzynek. Czuje pan, że burzy pan mury?
Na pewno. Wiemy, jak to było z Adamem Małyszem, Justyną Kowalczyk czy Robertem Kubicą. Mam nadzieję, że przyczynię się do wypromowania golfa w Polsce. To jeden z moich celów. Jako pierwszy Polak w czołówce golfa czuję się za to odpowiedzialny.
Komentator i popularyzator golfa Andrzej Person stwierdził niedawno, że musimy być gotowi na wybuch meronkomanii. Proszę się nie obrazić, ale mocno wątpię w taki scenariusz.
Na pewno jeszcze nie teraz. Musiałbym stale wygrywać w dużych turniejach albo zdobyć medal na igrzyskach olimpijskich, wtedy byłoby o to łatwiej. Golf to jeszcze nie tenis. Nie oszukujmy się – turnieje, które za granicą budzą ogromne zainteresowanie, w kraju nie są jeszcze traktowane jako coś atrakcyjnego. Mam nadzieję, że to się zmieni i media w Polsce będą pisać o golfie równie często jak zagraniczne.
Urodził się pan w Hamburgu. Czym zajmowali się rodzice na emigracji?
Mama była pielęgniarką, a tata łapał prace dorywcze. Dwa, trzy lata po moim urodzeniu wróciliśmy do Polski, więc niemieckiego rozdziału nie pamiętam za dobrze.
To prawda, że jako dzieciak wybijał pan szyby kijem golfowym?
Jest taka opowieść rodzinna. Podobno jako trzylatek faktycznie zrobiłem zamach kijem golfowym, zbijając szybę. Pamiętam pierwsze strzały w domu i parę lamp zbitych gumowymi piłkami. Mama trochę się złościła. A tata cieszył się, że zaraził mnie miłością do golfa. Jako młody chłopak uprawiałem bardzo wiele dyscyplin: piłkę nożną, boks, siatkówkę, narciarstwo, skakałem nawet wzwyż i biegałem na 300 metrów w czwartkach lekkoatletycznych. Ale wybrałem golf. W podstawówce i gimnazjum rówieśnicy biegli grać w piłkę albo jechali z rodzicami nad jezioro, a ja – na turniej golfowy pod Szczecin. Wyjazd w piątek, powrót w niedzielę wieczorem. Koledzy robili wielkie oczy. "Golf?! Co to jest?! Kto w to dzisiaj gra?!". W tygodniu towarzyszyłem im przy bardziej popularnych dyscyplinach sportowych.
Po liceum wyjechał pan na stypendium do USA i nie mógł się pan tam odnaleźć. Dlaczego?
Poleciałem do wschodniego Tennessee. Pierwszy rok rzeczywiście był bardzo trudny. Pojechałem sam, nikogo nie znałem. Mój angielski nie był wybitny, bo zacząłem się uczyć języka w wieku piętnastu lat. Ruszyłem samotnie na drugi koniec świata. Środek Ameryki, obraz daleki od znanych z filmów pięknych metropolii. Inna kultura, jedzenie. Zobaczyłem kraj, w którym ludzie jeżdżą ogromnymi samochodami i dziwnie zaciągają – w ogóle nie rozumiałem, co mówią do mnie koledzy. Cieszę się, że wytrwałem, bo szybko pojawiły się myśli: Czy to jest dla mnie? Czy ja się do tego nadaję? Na szczęście miałem w drużynie wielu Europejczyków. Z czasem nauczyłem się życia w pojedynkę, z dala od bliskich, to była dobra szkoła na obecne czasy, kiedy prawie cały czas jestem w trasie.
Na pierwszym roku dzwonił pan do nich ze łzami w oczach, że ma pan dość?
Jestem osobą, która w razie problemu raczej się zamyka i próbuje go rozwiązać samemu. Teraz i tak trochę się to zmieniło. Wówczas nie rozmawiałem jednak z rodzicami o swoich rozterkach, zaciskałem zęby. Myślałem tylko o tym, by każdego dnia stawać się lepszym.
Bardzo wielu golfistów wyjeżdża w młodym wieku do USA, a potem przepadają. Pan nie przepadł.
Wylot do USA i gra w NCAA to najlepsza droga, by przejść na zawodowstwo. W college’u byłem bardzo pracowity, mocno poszedłem do przodu. Czułem, że to jest to.
Jak polski golfista odnalazł się wśród najlepszych?
Często reprezentowałem w turniejach Monaco, bo organizatorzy mylili flagę Polski i wieszali ją na odwrót. Wkurzało mnie to. Wszyscy wokół robili wielkie oczy: "Polak gra w golfa?!". Było mi trudno, bo nie miałem w kraju nikogo, na kim mógłbym się wzorować. Wszystkiego musiałem się nauczyć na własnej skórze, przecierać szlaki. Zawsze łatwiej jest, kiedy możesz kogoś zapytać o jego doświadczenie, co by mógł doradzić, czego unikać. Ale z nikim bym się nie zamienił, bo trudne chwile mnie ukształtowały. Jestem dumny z tego, że jestem Polakiem. Tak wychowali mnie rodzice.
Kiedyś powiedział pan, że golf to najbardziej samotna dyscyplina świata. Proszę rozwinąć.
Ciągle jesteśmy sami w podróży – hotele, lotniska, pola golfowe i tak w kółko. Trening trwa około pięciu godzin, czasem nikt mi nie towarzyszy. Jeśli chcesz być golfistą, musisz się dobrze czuć z samym sobą. Ta samotność bywa trudna, choć akurat ja nie mam z tym problemu. Jestem jedynakiem. Jako dziecko potrafiłem dwie godziny sam rzucać do kosza. Zawsze umiałem sobie zorganizować czas.
Co się dzieje w pana głowie przed ważnym uderzeniem?
Jest gonitwa myśli. Jedna runda trwa ok. pięć godzin, uderzamy 70 razy. Pomagają rozmowy ze sobą, by dodatkowo się zmotywować. Powtarzam sobie: "Robiłeś to już setki razy na treningi, więc po prostu to powtórz, potraktuj to jak rundę treningową". Kolejnym ważnym czynnikiem jest praca nad oddechem. Od czterech lat pracuję z psychologiem. Skupiamy się głównie na tym, by poprzez odpowiedni rytm oddechu się uspokoić. Przed każdym strzałem robię też wizualizację, bo to pomaga i relaksuje ciało.
Ile kijów złamał pan w karierze?
Do pięciu mogłem już dobić.
Nie umiał pan kontrolować emocji?
Tak, zwłaszcza jako junior nie mogłem pogodzić się ze złym strzałem, nie mówiąc już o gorszym turnieju. To była prawdziwa masakra. Z nikim nie rozmawiałem, nie odbierałem telefonów. Musiałem samotnie to przetrawić, zły występ zjadał mnie od środka. Szczerze mówiąc, to było bardzo intensywne i niezdrowe. Z perspektywy czasu jestem tego świadomy. Dziś wiem, jakie popełniałem błędy. Gdy czuję, że nadchodzą złe emocje, staram się je wyciszyć. Łamanie kijów, łagodnie mówiąc, nie jest mile na polu golfowym widziane. Podobnie gdy w tenisie zawodnik rzuci rakietą. Emocje są jednak tak duże, że trudno się kontrolować. Mam w głowie kilku golfistów, którzy regularnie się tak zachowują. Wystarczy sobie wpisać na YouTube i zobaczyć, co wyprawiają – rzucają kijem w drzewo, łamią go na kolanie, albo wyrzucają do wody. Golf jest grą błędów, zawsze jest ich mnóstwo.
Golf jest postrzegany jako spokojny i statyczny. Proszę opowiedzieć o najbardziej zaskakującej sytuacji na polu.
Pamiętam turniej w Turcji, gdy graliśmy przy morzu. Jeden z zawodników zagrał koło flagi, nagle podleciała wrona i zabrała piłkę. Po chwili wrzuciła ją do wody. Na Florydzie trzeba uważać na aligatory, w Australii – na kangury. W Afryce gramy obok Parku Narodowego Krugera. Niedaleko dołków spacerują słonie, lwy, żyrafy… Całe zoo na wolności. Zawsze staram się zaprzyjaźnić z polem, na którym gram. Najbardziej lubię Dubaj, Hiszpanię i Portugalię. Nie wiem, czy ze względu na trawę, czy ogólne środowisko. Lubię, gdy pole jest usytuowane przy morzu.
Powiedział pan kiedyś: żałuję, że jestem perfekcjonistą. Dlaczego?
W golfie nie masz szans na perfekcję. Każdy do niej dąży, ale nikt jej nie osiągnie – musiałem się tego nauczyć. W przeszłości trenowałem za dużo. Szlifowałem uderzenie przez wiele godzin, traciłem zbyt dużo energii. Nauczyłem się już, że trzeba znaleźć balans między treningiem i regeneracją. Perfekcjonizm mi to utrudniał.
Jak często pan trenuje?
Pięć razy w tygodniu, sześć, siedem godzin dziennie. Do tego dochodzą siłownia, regeneracja u fizjoterapeuty. Mam spory sztab: trenera od golfa, od przygotowania fizycznego, psychologa, caddy’ego, bez którego raczej trudno byłoby mi wygrać jakikolwiek turniej, bo to niesamowicie ważna osoba w całej golfowej układance. Mam też menedżera oraz osobę od komunikacji.
W ubiegłym roku grała pan z legendarnym Andrijem Szewczenką. Co to za historia?
Co roku odbywa się Alfred Dunhill Links Championship, w którym profesjonalista gra cały turniej z amatorem. W drugiej grupie są dawni piłkarze, celebryci, biznesmeni itd. W zeszłym roku pojawili się m.in. Michael Phelps, Michael Owen, Michael Ballack, Luis Figo, Hugh Grant czy Justin Timberlake. Mnie sparowano właśnie z Szewczenką, z czego jako fan futbolu bardzo się cieszyłem. Pan Andrij to fajny człowiek i bardzo dobry golfista. Bardzo dobrze znam się z Jurkiem Dudkiem, więc zagaiłem o Stambuł i pamiętny finał Ligi Mistrzów między Milanem a Liverpoolem. Za bardzo nie chciał o tym rozmawiać (śmiech).
Widziałem pana zdjęcie z Georgem Bushem. Wpływowych ma pan znajomych.
To akurat było na turnieju w 2012 roku w Georgii. Jedne z największych zawodów juniorskich, w jakich grałem. Gościem honorowym na imprezie był właśnie George W. Bush. Kiedy wpadł na jedną rundę, Secret Service zamknął całe pole. Nie mogliśmy nawet wyjść z pokoju i czekaliśmy, aż skończy. Później mieliśmy z nim kolację, na której robiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia. Bush miał nawet małe przemówienie. Były prezydent USA to zapalony golfista, więc mowa dotyczyła sportu.
Za zwycięstwo w Italian Open zgarnął pan pół miliona euro minus podatek. Jak to jest być milionerem?
Golf to moja praca, którą kocham. Dlatego nie patrzę za bardzo na pieniądze. Fajnie jest zarobić samemu systematyczną pracą, ale najważniejsze są punkty w rankingu. W czasie turnieju nie myślisz o pieniądzach, jesteś w innym świecie, bo tylko tak można wejść na swój najwyższy poziom. Gdybym analizował na bieżąco, ile wart jest dany strzał, na pewno by się to nie udało. Staram się mądrze inwestować pieniądze, ale to naprawdę wątek poboczny. To dla mnie ważny okres – nabrałem już doświadczenia, ale jeszcze jestem w miarę młody. Chcę ugrać jak najwięcej i zobaczyć, gdzie mnie to zaprowadzi. Może pan napisać, że miliony, o których pan wspomniał, na razie zakopałem w dołkach.
Opowiada pan w wywiadach, że robi pan krok po kroku. A ja mam wrażenie, że spełnia pan marzenia w ekspresowym tempie.
To prawda, w ciągu ostatnich dwóch lat te kroki faktycznie były bardzo duże. Czuję się na polu golfowym pewnie, co przekłada się na wyniki. W tym roku pierwszy raz zagram we wszystkich turniejach golfowego Wielkiego Szlema, dla mnie to coś nowego. Muszę dostosować kalendarz do ważnych startów, nieco inaczej się przygotowywałem. Celem jest otrzymanie karty na PGA Tour na przyszły rok. Mam nadzieję, że nadal będę robił postęp. I że zajdę jeszcze wyżej. Mój czas powoli nadchodzi.
To może w niedalekiej przyszłości nie będą wieszać przy panu flagi Monaco?
To się już nie zdarza. Organizatorzy nauczyli się, że Polska też ma człowieka, który gra w golfa na światowym poziomie.
Rozmawiał Dariusz Faron, dziennikarz WP SportoweFakty