Łukasz Kuczera: Formuła 1 zdała egzamin. Życie kierowców ważniejsze niż wyścig [KOMENTARZ]

Materiały prasowe / Pirelli Media / Na zdjęciu: Max Verstappen
Materiały prasowe / Pirelli Media / Na zdjęciu: Max Verstappen

Niektórzy krytykują F1 za "show", jakie zobaczyliśmy w GP Belgii. Pozwolenie na ściganie w tak fatalnych warunkach byłoby proszeniem się o tragedię. Życie kierowców jest ważniejsze od kibiców siedzących na kanapach przed telewizorami.

"Kiedyś to było" - mniej więcej takie słowa powtarza spore grono kibiców Formuły 1, którym nie podoba się to, co wydarzyło się przy okazji GP Belgii. Pokonanie kilku okrążeń za samochodem bezpieczeństwa i przerwanie rywalizacji nie spodobało się wybranym sympatykom F1. Ich zdaniem, dawniej kierowcy w takich warunkach rywalizowaliby w najlepsze i musieliby pokazać "cojones".

To nie do końca prawda. Już Niki Lauda przed laty apelował przy okazji niektórych wyścigów, że warunki są zbyt niebezpieczne do jazdy, a gdy jeden z rywali nazywał go tchórzem, Austriak chciał go lać po twarzy. Niewiele brakowało, a Lauda jazdę w trudnych warunkach przypłaciłby życiem. Trzykrotny mistrz świata F1 cudem uniknął spłonięcia żywcem na Nurburgringu.

Formuła 1 na przestrzeni lat zmieniła się nie do poznania. Realia są takie, że niegdyś niemal co sezon ginął kierowca, bolidy wpadały w trybuny i niejednokrotnie z wyścigów do domów nie wracali też kibice. - Na każde Grand Prix trzeba było brać garnitur, bo nigdy nie było wiadomo, czy nie trzeba będzie jechać na pogrzeb kolegi z toru - mówił po latach Jackie Stewart, trzykrotny mistrz świata F1.

ZOBACZ WIDEO Żużel. Magazyn PGE Ekstraligi. Murawski, Chomski i Noskowicz gośćmi Musiała

Na szczęście dziś wypadki śmiertelne w F1 są rzadkością. Poprawił się poziom bezpieczeństwa bolidów, jak i torów. Nadal zdarzają się jednak tragiczne momenty. Jak chociażby śmierć Julesa Bianchiego, który miał wypadek podczas GP Japonii w roku 2014 w warunkach, które mocno przypominały te, jakie mieliśmy w tegorocznym GP Belgii.

Nawet w ten weekend sędziowie popełnili błąd, gdy nie przerwali w odpowiedniej chwili kwalifikacji do GP Belgii, co doprowadziło do wypadku Lando Norrisa. Gdyby Brytyjczyk doznał poważnych obrażeń, na stewardów wylałoby się wiadro pomyj. W tej sytuacji krytykowanie ich za to, że nie pozwolili kierowcom na prawdziwe ściganie w niedzielę woła o pomstę do nieba.

Sami kierowcy najlepiej są w stanie ocenić, czy warunki nadają się do jazdy. Komunikaty radiowe w niedzielę nie pozostawiały wątpliwości. Nie oskarżajmy zawodników o brak odwagi, nie wytykajmy ich palcem. Obecne bolidy osiągają znacznie większe prędkości niż te w latach 70. czy 80., więc i ryzyko jest większe. W niedzielę nie chodziło nawet o padający deszcz, ale o brak widoczności. Nie zapominajmy, że właśnie w ten weekend w W Series w zakręcie Eau Rouge na Spa-Francorchamps doszło do karambolu z udziałem sześciu zawodniczek. Dwie z nich trafiły do szpitala.

Gdyby do podobnego zdarzenia doszło w niedzielę podczas wyścigu F1, mielibyśmy tragedię, bo przy zerowej widoczności kierowcy wpadaliby w siebie jeden po drugim. Dlatego nie potrafię pojąć, jak można krytykować sędziów czy zawodników za to, że nie podjęli się "prawdziwego" ścigania w GP Belgii. I to zwłaszcza mając w pamięci też to, co wydarzyło się na Spa-Francorchamps przed dwoma laty, gdy w Formule 2 zginął Anthoine Hubert. Tor położony w Ardenach naprawdę jest niebezpieczny i nie ma co kusić losu. Życie kierowców jest ważniejsze niż zadowolenie kibica, który komentuje wydarzenia z poziomu kanapy i nic mu nie grozi.

Oczywiście, kontrowersyjne jest to, że Formuła 1 kazała czekać kibicom ponad trzy godziny, by kierowcy odjechali ledwie trzy okrążenia. W tej sytuacji trudno jednak znaleźć złoty środek. Odwołanie GP Belgii pociągnęłoby za sobą spore konsekwencje - chociażby dla kontraktów sponsorskich i telewizyjnych, a w dobie COVID-19 królowa motorsportu nie może sobie pozwolić na wykasowanie kolejnego wyścigu z kalendarza. Dlatego szukano opcji, by "zaliczyć" zawody.

Przyznawanie połowy punktów w sytuacji, gdy kierowcy pokonali dwa okrążenia i to za samochodem bezpieczeństwa, też jest mało trafione. Taki jest jednak regulamin F1. W tym przypadku trudno też szukać innego rozwiązania. Gdybyśmy w przepisach mieli zapis, że kierowcy muszą pokonać np. 10 okrążeń, to najpewniej pokonaliby taki dystans i GP Belgii też zostałoby zaliczone, a kibice byliby rozczarowani.

Gdybyśmy żyli w świecie idealnym, w którym nie rządzi pieniądz, GP Belgii byłoby odwołane po kilku minutach od planowanego startu. Nikt nie martwiłby się tym, że kibicom trzeba będzie zwracać za bilety, że niewypełnione zostaną zapisy z umów sponsorskich i telewizyjnych o odpowiedniej liczbie wyścigów, itd. Jednak żyjemy w świecie mocno nieidealnym i musimy podporządkować się regułom z tego wynikającym.

Łukasz Kuczera

Czytaj także:
Koniec mrocznych dni Williamsa. Przełomowy moment
Decyduje się przyszłość Roberta Kubicy w F1

Źródło artykułu: