Formuła 1 robiła wszystko, aby Grand Prix Australii odbyło się zgodnie z planem. Mimo niemal 100 proc. pewności, że podczas rundy w Melbourne ktoś z padoku F1 zachoruje na koronawirusa. Nie dało się tego uniknąć w sporcie opartym na dalekich lotach i skupiającym podczas weekendu wyścigowego ponad 1,5 tys. pracowników z różnych rejonów świata.
Członkowie Ferrari, Alpha Tauri i Pirelli przylecieli przecież z Włoch, które stały się "czerwonym punktem" na mapie Europy. Choroba staje się też coraz większym problemem na Wyspach Brytyjskich, gdzie siedzibę ma siedem zespołów F1. Do tego nie tak dawno ekipy były obecne na zimowych testach w Hiszpanii, gdzie też koronawirus zbiera żniwo.
Jak na ironię, koronawirusa w czwartek potwierdzono u jednego z pracowników McLarena. To ten zespół jako pierwszy zareagował na groźną chorobę i wprowadził szereg restrykcji dla swoich pracowników. Podczas testów w Barcelonie nie wpuścił do swojego motorhome'u dziennikarza z Chin, bo chciał dmuchać na zimne.
ZOBACZ WIDEO: Koronawirus. Ministerstwo Zdrowia opublikowało specjalny film
Chwilę po tym jak McLaren potwierdził wykrycie choroby u swojego pracownika i wycofał się z Grand Prix Australii, Formuła 1 powinna była wysłać do dziennikarzy komunikat o odwołaniu imprezy z jasnym przesłaniem - zdrowie jest najważniejsze.
F1 nie zrobiła tego, bo jej zarządcom dolary zabrały zdolność racjonalnego myślenia. Szefowie królowej motorsportu robili wszystko, by nie stracić finansowo na wyścigu w Melbourne, więc teraz będą musieli ponieść podwójne koszty.
Odwołanie Grand Prix Australii sprawia, że promotorzy mogą wystąpić o zwrot wniesionej opłaty za prawa do jej organizacji. Mogą też ubiegać się o zwrot kosztów poniesionych w związku z przygotowaniami do imprezy, a zespołom trzeba pokryć wydatki za pobyt. Tego wszystkiego można było uniknąć, gdyby ktoś w odpowiednim momencie potrafił podejmować męskie decyzje.
Dość powiedzieć, że w oparach absurdu miało się toczyć nawet czwartkowe spotkanie na temat odwołania Grand Prix Australii. Część zespołów chciała bowiem, by wyścig odbył się zgodnie z planem. Przeciąganie liny doprowadziło do tego, że Sky Sports podało informację o kontynuowaniu weekendu, a BBC… o jego odwołaniu. Niemal w tym samym czasie. Na oficjalne wieści musieliśmy czekać kilka godzin. Na tyle długo, że zarządcy toru zaczęli nad ranem wpuszczać na jego teren pracowników zespołów, a kibice zdążyli się ustawić pod bramami...
Powód takiego zachowania? Pieniądze. 60 proc. z kwoty wpłacanej F1 przez organizatora danej rundy jest później wypłacane zespołom w ramach nagród finansowych. Nieprzypadkowo w czwartkowy poranek Claire Williams mówiła, że liczy na to, że premie nie zostaną zmniejszone...
Wzorem dla F1 niech będzie MotoGP, które z wyprzedzeniem podjęło decyzję o odwołaniu/przeniesieniu czterech wyścigów. Już teraz wiadomo, że motocykliści sezon najwcześniej rozpoczną w maju. Po każdej decyzji o zmianach w terminarzu do kibiców wychodzi Carmelo Ezpeleta, szef firmy zarządzającej MotoGP. Hiszpan tłumaczy fanom skąd wzięły się decyzje, co powinni teraz zrobić, itd. Szefowie F1? Oni woleli schować głowę w piasek.
Gorzej, że F1 popełnia te same błędy względem wyścigów w Bahrajnie i Wietnamie. Ten pierwszy ma się odbyć przy pustych trybunach 22 marca. Rodzi się pytanie, czy zawody bez kibiców mają sens? I czy odbędą się na pewno, skoro McLaren musi przejść obowiązkową, 14-dniową kwarantannę?
W padoku F1 panuje też przekonanie, że zapadła klamka ws. odwołania Grand Prix Wietnamu, które zaplanowano na 5 kwietnia. Kilku dziennikarzy twierdzi, że oficjalny komunikat w tej sprawie mamy poznać 15 marca. Jeśli tak, to po co zwlekać? Czy w ciągu kilku dni koronawirus nagle nam odpuści? Skoro widać, że sytuacja się pogarsza.
Czytaj także:
Kuriozalne sceny w Melbourne przed wyścigiem F1
Testy DTM z Kubicą za zamkniętymi drzwiami