Życie Roberta Kubicy zostało naznaczone przez wypadek, jaki miał miejsce w Ronde di Andora w lutym 2011 roku. Wskutek tego zdarzenia polski kierowca doznał skomplikowanych obrażeń ręki, groziła mu nawet amputacja dłoni i na osiem lat musiał zapomnieć o rywalizacji w Formule 1. Chociaż krakowianin wrócił do stawki w sezonie 2019, to o walce o wyższe cele musiał zapomnieć.
Cztery lata wcześniej Kubica miał więcej szczęścia. W GP Kanady, rozgrywanym na torze ulicznym im. Gillesa Villeneuve'a, rozbił bolid BMW Sauber o betonową ścianę przy prędkości ponad 230 km/h. Siła uderzenia była tak duża, że maszyna kilkukrotnie koziołkowała i zostały z niej strzępy.
Wyniki badań FIA wskazały, że Kubica w trakcie wypadku przeżył przeciążenie średnie równe 28 G, a w szczytowym momencie wynosiło ono 75 G. Polak wyszedł z incydentu niemal bez szwanku - miał lekkie wstrząśnienie mózgu i skręconą kostkę. Lekarze nie byli w stanie tego pojąć. - Nie wierzyli mi - powiedział Kubica po latach we włoskim "Motorsporcie".
ZOBACZ WIDEO: Stanowcza reakcja miliardera. Falubaz będzie pozywał dziennikarzy?
- Wypisano mnie ze szpitala już następnego dnia. W rzeczywistości odczuwałem mniejszy ból, niż po rozpoczęciu zimowych testów F1, kiedy kierowca wsiada do bolidu nieco "zardzewiały". To było bardzo dziwne - wyjaśnił krakowianin.
- Nawet gdy przybyłem do szpitala, to główny lekarz pytał mnie, jak się czuję. Powiedziałem, że wszystko jest w porządku. Lekarze spojrzeli na siebie i stwierdzili, że to niemożliwe - dodał Kubica.
Robert Kubica po wypadku w GP Kanady był gotowy, by wystąpić w kolejnym wyścigu F1 - GP USA. Zawody na torze Indianapolis rozgrywano tydzień po rywalizacji w Montrealu, dlatego ostatecznie medycy, ze względów bezpieczeństwa, nie dali zgody krakowianinowi na występ w Stanach Zjednoczonych. Zastąpił go tam Sebastian Vettel, dla którego był to pierwszy występ w królowej motorsportu.
Kubica doczekał się jednak chwili chwały w Montrealu - rok później na tym samym torze wygrał jedyny wyścig F1 w swojej karierze.