W roku 2014 wyścig o GP Japonii rozgrywano, gdy w okolicach toru Suzuka szalał tajfun. Na mokrej nawierzchni rozbił się Adrian Sutil, a na poboczu pojawił się specjalny dźwig zajmujący się zabraniem uszkodzonego bolidu Niemca. Tyle że chwilę później w tym samym miejscu z toru wypadł Jules Bianchi. Uderzenie miało siłę 254G.
Wskutek uderzenia dźwig aż podskoczył do góry, a unoszony samochód Sutila z powrotem spadł na ziemię. Natomiast bolid Bianchiego zatrzymał się dopiero na bandach i został mocno uszkodzony. Wyścig przerwano czerwoną flagą, a gdy do sędziów dotarły informacje o stanie zdrowia Francuza, podjęto decyzję o zakończeniu rywalizacji.
GP Japonii przypomniało o tragedii sprzed lat
Bianchi po wypadku był nieprzytomny. Na miejscu wypadku otrzymał niezbędną pomoc, przewieziono go karetką do centrum medycznego, a transport helikopterem do szpitala nie był możliwy z powodu złych warunków pogodowych. Dlatego zdecydowano się na przejazd ambulansem pod eskortą policji. 15-kilometrowa podróż zajęła 32 minuty.
Tamte wydarzenia miał w niedzielę przed oczami Philippe Bianchi. Ojciec tragicznie zmarłego Francuza oglądał GP Japonii i wściekł się, gdy zobaczył, że sędziowie wypuścili dźwig na tor po wypadku Carlosa Sainza. Kierowcy Formuły 1 przemknęli obok tego pojazdu z zawrotną prędkością i niewiele brakowało, a doszłoby do tragedii.
"To brak szacunku dla życia kierowcy. To brak szacunku dla pamięci Julesa" - napisał wprost Philippe Bianchi w mediach społecznościowych, zamieszczając zdjęcie z momentu, w którym Pierre Gasly podążał z prędkością ponad 200 km/h obok dźwigu. - Byłem dwa metry od śmierci - przyznał później reprezentant Alpha Tauri.
Emocjonalna reakcja Bianchiego nie zdziwiła osób w padoku F1. Skandaliczna decyzja sędziów przypomniała Francuzowi o piekle, jakie przeżył w następstwie GP Japonii z 2014 roku. Kierowca Marussii trafił do szpitala w stanie krytycznym z powodu poważnych obrażeń głowy. Jego ojciec tamten wyścig, podobnie jak w niedzielę, oglądał w telewizji. Dopiero po tragedii wsiadł w samolot i poleciał do Japonii. Na miejscu był następnego dnia. Trzy dni później dołączyła do niego reszta rodziny.
Diagnoza lekarzy brzmiała niczym wyrok. Rozlany uraz aksonalny to najbardziej zaawansowana postać urazu zamkniętego.
Kierowcy mają pretensje do FIA
- Wszyscy wiemy, co się wydarzyło przed paroma laty i nie chcemy o tym rozmawiać. To było naprawdę niebezpieczne. Ludzie chyba nie zdają sobie z tego sprawy. Jestem pewien, że przed kolejnym wyścigiem pojawią się dyskusje z FIA na temat tego, dlaczego dźwig wyjechał na tor - powiedział Alexander Albon z Williamsa w Sky Sports.
Carlos Sainz, po którego uszkodzony bolid zmierzał dźwig, również potępił zachowanie sędziów. - Nie wiem, czy ludzie rozumieją to, że nawet jadąc za samochodem bezpieczeństwa mamy prędkość 100-150 km/h. Przy takiej prędkości w deszczu nic nie widzimy. Nawet w okresie neutralizacji - przyznał kierowca Ferrari w telewizyjnym wywiadzie.
- Wystarczy, że jeden kierowca zjedzie z nitki wyścigowej, dozna niewielkiego aquaplaningu lub będzie musiał zmienić jakiś przełącznik na kierownicy i zmieni tor jazdy, uderzy w dźwig, to koniec - dodał Sainz.
- Dlaczego w takich warunkach ryzykujemy, że dźwig wyjeżdża na tor? Przecież on w takiej chwili i tak jest bezwartościowy. Wyścig był przerwany czerwoną flagą, więc po co było ryzykować? - pytał Sainz.
Podobieństwa w wydarzeniach z 2014 i 2022 roku
Gasly w momencie, gdy na torze znajdował się dźwig, jechał z prędkością przekraczającą 200 km/h. Z dokumentów światowej federacji wynika, że Bianchi w momencie tragicznego uderzenia był rozpędzony do 123 km/h. Zdaniem Andy'ego Mellora z Komisji Bezpieczeństwa FIA to tak, jakby "zrzucić samochód z 48 metrów na ziemię bez strefy zgniotu". Lekarze z japońskiego szpitala stwierdzili z kolei, że w kategoriach cudu należy oceniać to, że francuski kierowca nie zginął na miejscu.
- Nasz świat zawalił się 5 października 2014 roku. Przy tego rodzaju wypadkach cierpisz bardziej niż w przypadku śmierci. Cierpienie jest nie do opisania, to codzienna tortura - mówił ojciec kierowcy w "Nice Matin" na kilka tygodni przed śmiercią syna.
Bianchi od 5 października 2014 roku do momentu śmierci w dniu 17 lipca 2015 roku pozostawał w stanie krytycznym, ale stabilnym. Początkowo oddychał za pomocą respiratora. Jeszcze w listopadzie informowano, że lekarze rozpoczęli proces jego wybudzania ze śpiączki, ale kierowca nigdy nie odzyskał przytomności. Tyle że zaczął oddychać samodzielnie, co umożliwiło jego transport do szpitala w Nicei, gdzie później zmarł.
Francuz w momencie śmierci miał 25 lat. Należał do akademii talentów Ferrari i był szykowany do startów w tym zespole. Stał się pierwszą ofiarą śmiertelną F1 od czasów wypadku Ayrtona Senny w roku 1994. Do jego pogrzebu doszło 21 lipca 2015 roku. Trumnę z ciałem w katedrze w Nicei nieśli jego koledzy z toru.
Rodzina Bianchiego planowała podjąć kroki prawne względem FIA, Marussii oraz F1, domagając się odszkodowania za błędy popełnione w GP Japonii. Ostatecznie zrezygnowała z tego kroku. Ojciec tragicznie zmarłego kierowcy założył za to fundację ku pamięci Julesa. Wspiera ona przede wszystkim młodych kierowców w kartingu. Zbiera też datki na osoby zmagające się z urazami mózgu.
W następstwie tragedii Bianchiego w F1 pojawił się system Halo, który ma chronić głowę kierowcy w razie poważnego uderzenia. Specjalny pałąk ochronny uratował w ostatnich latach życie kilku zawodników. Na szczęście w niedzielę nie musieliśmy testować jego skuteczności.
Łukasz Kuczera, WP SportoweFakty
Czytaj także:
"Byłem dwa metry od śmierci". Kierowca F1 przerażony
Chwile grozy z dźwigiem w GP Japonii. Jest oświadczenie ws. skandalu w F1