Przeszło trzy lata temu miałem przyjemność wysłuchać sportowych wspomnień Stefanii Biegun. Pracowałem wówczas nad właśnie szykowaną do druku książką o historii biegów narciarskich. W publikacji nie mogło zabraknąć rozdziału poświęconego zawodniczce, która w latach 60. była postacią numer jeden w Polsce, a której osiągnięcia przebiła dopiero Justyna Kowalczyk. Pani Stefania mieszkała w Bieszczadach i do bezpośredniego spotkania nie doszło - musiał wystarczyć telefon. Było czego słuchać. Jej wspomnienia to nie tylko kawał historii polskiego narciarstwa, ale i opowieści o Sporcie pisanym przez duże "S", czystym i pięknym.
To, o czym należy przypomnieć szczególnie i w pierwszej kolejności, to historia z igrzysk olimpijskich z 1960 roku. W Squaw Valley polska sztafeta finiszowała na czwartej pozycji, będąc o krok od medalu. Po zawodach doszło do sporego zamieszania - ekipa radziecka, która zajęła drugie miejsce, zaczęła protestować, że na pierwszej zmianie ich zawodniczce przeszkodziła rywalka z Finlandii. Wizja dyskwalifikacji Finek stała się realna, a wówczas brązowy medal zostałby przyznany Polsce. Sędziowie nie widzieli całego zdarzenia, ale widziała je startująca na pierwszej zmianie Stefania Biegun.
Polka postąpiła zgodnie ze swoim sumieniem i powiedziała prawdę. Oto jak wspominała całe zdarzenie. "Jak mogę mówić, ze ktoś w biegu przeszkodził, skoro tak nie było? Trzeba być uczciwym i koniec. Jestem szczęśliwa, że nie popełniłam świństwa i nieuczciwości. Gdybym powiedziała nieprawdę, że ktoś kogoś popchnął, nie mogłabym sypiać z tego powodu. Czegoś takiego nie było, ja się pod tym nie podpisuję. To by mnie strasznie obciążało, że oszukałam ludzi, których bardzo cenię i lubię. [...] Oczywiście szkoda, że nie było medalu, ale nie można kłamać. Źle czułabym się na przykład z rentą olimpijską, wiedząc, że jestem oszustem."
Nie było więc dyskwalifikacji Finlandii, nie było medalu dla Polek. Była za to sprawa polityczna - protest składała ekipa radziecka, a tymczasem członkini "bratniej" reprezentacji nie tylko że go nie poparła, ale jeszcze stwierdziła, że prawda jest całkowicie inna niż ta przedstawiana w wersji ZSRR. Naszym narciarkom grożono, że ich kariery są już skończone, że nigdy już nigdzie nie pojadą. Biegun zachowała jednak twarz i zgodnie z honorem sportowca powiedziała prawdę. Polska sztafeta wróciła do kraju z czwartym miejscem, ale ze zgodnym przekonaniem, że inaczej po prostu nie można było zrobić.
ZOBACZ WIDEO Stefan Horngacher: To dla mnie żadne zaskoczenie (źródło: TVP SA)
{"id":"","title":""}
Tyle o Squaw Valley. Stefania Biegun odniosła jednak szereg innych sukcesów, również godnych wspomnienia. Na igrzyskach w Grenoble była dziewiąta, na mistrzostwach świata z polskim zespołem zajmowała czwarte miejsca w sztafecie. Była prawdziwą specjalistką od zawodów rozgrywanych w Skandynawii, gdzie bardzo ją lubiano i ceniono za postawę w Squaw Valley. W Holmenkollen niemalże rokrocznie wchodziła do czołowej dziesiątki, a niekiedy także do najlepszej piątki. Czwarte miejsce potrafiła zająć również w Falun. Podczas skandynawskich biegów regularnie wygrywała z całą tamtejszą czołówkę, a także z najlepszymi Rosjankami. Wśród zawodniczek, które musiały uznawać jej wyższość, były m.in. Klaudia Bojarskich, Alewtina Kołczina czy Galina Kułakowa, a więc największe gwiazdy lat 60.
Jeszcze lepiej było w 1967 roku, gdy podczas próby przedolimpijskiej w Grenoble zajęła trzecie miejsce, znów wygrywając z plejadą gwiazd. W tym samym roku była sprawczynią innego sukcesu, jednego z największych w całej historii polskich biegów. Polska sztafeta zwyciężyła bowiem w Klingenthal w międzynarodowych zawodach z udziałem wszystkich najlepszych zespołów. Pokonane zostały Rosjanki reprezentujące ZSRR, a także Finlandia, Szwecja i Norwegia. Polki były numerem jeden na świecie, a Biegun walnie przyczyniła się do sensacyjnego triumfu. Nigdy wcześniej ani nigdy później polska sztafeta nie osiągnęła takiego sukcesu i nie pokonała jednocześnie wszystkich najmocniejszych reprezentacji. Nagrodą był puchar, którego wyglądu Polki nie zapomniały nigdy.
W latach 70. Stefania Biegun została trenerem kadry biegaczek. Zależało jej nie tylko na sporcie. Dla swych zawodniczek była jak matka. Dbała o nie, wyciągała z zapadłych górskich wiosek i oddawała pokoje we własnym domu, żeby miały gdzie mieszkać podczas zgrupowań. Wysyłała je do szkół, namawiała do studiowania, uczyła nie tylko sportu, ale i życia. Los obszedł się jednak z nią okrutnie. Stwierdzone wykroczenia dewizowe sąd potraktował zbyt poważnie, jak gdyby cały PRL-owski ustrój chciał zemścić się za Squaw Valley i za to, że nigdy nie chciała pogodzić się z ponurą rzeczywistością minionej epoki. Czuła się przecież obywatelką świata, zawsze podtrzymywała doskonałe kontakty z kolegami i koleżankami z państw Zachodu. I wówczas zachowała jednak twarz, nie dając się nigdy złamać. Czas zaleczył rany, wróciła na pewien czas do Zakopanego, ale kadry już nie prowadziła. Wyjechała w Bieszczady, które stały się jej kolejną życiową miłością. Wyjścia w góry zawsze były dla niej czymś szczególnym.
W sobotę Stefania Biegun odeszła na zawsze. Polskie środowisko narciarskie na pewno jej jednak nie zapomni - w 2013 roku została honorowym członkiem PZN. Zasłużyła na takie wyróżnienie nie tylko swoimi wynikami, ale i charakterem oraz uczciwym podejściem do sportu i do życia. Cześć Jej Pamięci!
Daniel Ludwiński