[b]
Maciej Kmiecik, WP SportoweFakty: Od momentu, gdy zdobył pan tytuł mistrza świata minęło już trochę czasu. Złoty medal IMŚ zmienił coś w pana życiu?
[/b]
Artiom Łaguta, indywidualny mistrz świata 2021, żużlowiec Betard Sparty Wrocław: Nic się nie zmieniło, poza tym, że jestem mistrzem świata. Mieszkamy nadal w Bydgoszczy z rodziną. Wszyscy jesteśmy szczęśliwi i cieszymy się z mojego sukcesu. Marzyłem o tytule i zrealizowałem cele i pragnienia. Nie oznacza to, że jestem już nasycony. Nie będę mówił, że chcę bronić tytułu w przyszłym roku.
A jakie ma pan podejście?
Rzecz jasna, że chcę wygrać po raz drugi złoty medal IMŚ, ale rozpoczynam nowy sezon i piszę nową historię. Nie patrzę na to, że jestem mistrzem świata, ale zaczynam od początku rywalizację w Grand Prix w nowym sezonie.
ZOBACZ WIDEO Legendarni zawodnicy komplementują Tomasza Lorka!
Mieszkając w Bydgoszczy, kibice pana rozpoznają? Rozdaje pan na ulicach autografy czy pozuje do wspólnych zdjęć?
Owszem, zdarzają się takie sytuacje. Ludzie mnie znają. Wiedzą kim jestem, czym się zajmuję i co osiągnąłem, ale nie jest tak, że nie mogę wyjść z domu po zakupy.
Czy pana sukces odbił się jakimś echem w Rosji, pana ojczyźnie?
Jedynie w gronie najbliższych. Szczęśliwi byli oczywiście moi rodzice i znajomi. Odebrałem mnóstwo telefonów czy wiadomości z gratulacjami. Jeśli chodzi o zainteresowanie mediów rosyjskich moim sukcesem, praktycznie nie było żadnego.
Smutno panu z tego powodu?
Pewnie, że smutno. Każdy chciałby, aby ten sukces był doceniony. Marzyłem o tytule, wywalczyłem go jako pierwszy Rosjanin w historii, ale w mojej ojczyźnie odebrano to tak, jakby nic się nie stało.
Większą popularnością i rozpoznawalnością cieszy się pan w Polsce?
Zdecydowanie tak.
Kiedy zaczęła się pana przygoda z motocyklami?
Dawno temu. Jako dziecko zanim wsiadłem na motocykl żużlowy, jeździłem na motocrossie. Tata woził mnie na zawody. Dzięki rodzicom jestem teraz tu, gdzie jestem. Żużel zaczął się u mnie dopiero później.
Nie chciał pan kontynuować przygody z motocrossem?
Pewnie, że chciałem. Uwielbiam jazdę na motocrossie i były plany, by zostać profesjonalnym zawodnikiem w tej dyscyplinie. Motocross jest sportem, w którym trzeba zainwestować ogromne pieniądze. Moich rodziców nie było na to stać. Wiązałoby się to z dalekimi wyjazdami, podróżami i inwestycjami. Jazda na żużlu okazała się bardziej realna. Najbliższym ośrodkiem żużlowym był dla mnie Władywostok. Później w zasadzie jako nastolatek, trafiłem do Lokomotivu Daugavpils, gdzie jeździł mój starszy brat, Grigorij.
Urodził się pan w mieście Bolszoj Kamień, położonym na dalekim wschodzie Rosji. Podróż samochodem z Polski trwa tam siedem dni. Jak pan logistycznie organizował takie eskapady?
Wbrew pozorom, nie jest to jakieś skomplikowane. Z Warszawy leci się do Moskwy. Tam jest przesiadka i dalej leci się do Władywostoku. Loty łącznie trwają 11 godzin. Gdyby policzyć całość z przesiadkami to wyjdzie jakieś 24 godziny.
Z Władywostoku do pana miejscowości, jak daleko jest jeszcze?
Dokładnie 104 kilometry.
Zważywszy na to, że Bydgoszcz, gdzie pan mieszka, od Bolszoj Kamień dzieli 10 600 kilometrów, to z Władywostoku, to już przysłowiowy rzut kamieniem…
Tak. Sto kilometrów to już żadna odległość.
Jak często wraca pan w rodzinne strony?
Ostatni raz na zawodach we Władywostoku byłem w 2019 roku, ale na krótko. Przebywałem tam raptem 3-4 dni.
Pewnie rzadko widuje pan rodziców?
Nie widziałem ich od kilku lat. Mam nadzieję, że w przyszłym roku się spotkamy. Obecnie jest ciężko dostać wizy do Polski. Rodzice musieliby lecieć osiem godzin do Moskwy, by starać się o wizę, a tak nie ma gwarancji, że ją dostaną. Pozostają telefony i kontakty online, ale to nie to samo, co zobaczyć się na żywo.
Zapamiętał pan coś szczególnego z dzieciństwa spędzonego na dalekim wschodzie Rosji?
Tata zawsze brał mnie na ryby. Wypływaliśmy łodzią na morze i wędkowaliśmy. Nie były to jakieś wielkie połowy. Z reguły łowiliśmy średniej wielkości ryby.
Coś jeszcze utkwiło w pamięci z tamtych czasów?
To, że praktycznie codziennie mógłbym jeździć na motorze crossowym. Prosiłem tylko tatę, żeby kupił mi paliwo i jeździłem. To była moja pasja, która pozostała ze mną do dzisiaj. Kocham jazdę na motocyklach.
Miał pan jakieś tradycje rodzinne w sportach motorowych?
Nie. Tata nie miał nic wspólnego ze sportem motorowym, ale widział, jak bardzo kocham motocross i umożliwił mi jego uprawianie. Jeździliśmy później rodzinnie na zawody.
Zastanawiał się pan, gdzie pan teraz by był, gdyby nie trafił do polskiej ligi?
Na pewno nie byłbym teraz mistrzem świata. Jestem przekonany, że bez polskiej ligi, bez ludzi, na których trafiłem w Polsce, nie doszedłbym na żużlowy szczyt.
Który moment pana zdaniem był przełomowy?
Było ich kilka. Zanim trafiłem do Polski, wcześniej zebrałem dobrą szkołę w pierwszej lidze w Lokomotivie Daugavpils. Dziękuję przy okazji Nikołajowi Kokinowi i Władymirowi Rybnikowowi. W 2011 roku awansowałem do Grand Prix. Wtedy zadzwonił do mnie Marian Maślanka, ówczesny prezes Włókniarza Częstochowa z pytaniem, czy nie chciałbym spróbować swoich sił w PGE Ekstralidze.
Jak ważna jest w pana życiu rodzina?
Najważniejsza. Razem przeżywamy lepsze i gorsze momenty. Mieszkamy w Polsce, gdzie jest nam dobrze. Prawie 10 lat temu dużo nie brakowało, a musielibyśmy wyjechać, bo moja kariera znalazła się na ostrym zakręcie. Po sezonie 2012 myślałem, że już nie będę startował w Polsce.
Ale jednak pan został?
Tak. Dużo mi wtedy pomógł Rafał Lewicki. Nie było jasne, że znajdę klub w Polsce. W Bydgoszczy podziękowano mi za współpracę. Kontaktował się ze mną klub z Daugavpils, czy nie chciałbym do nich wrócić.
Ostatecznie jednak został pan w polskiej lidze. Dlaczego?
Pod koniec 2012 roku w Togliatti odbył się mecz reprezentacji Polski z Rosją. To był dla mnie przełomowy moment. Marek Cieślak zauważył, że dobrze wtedy jechałem, a tor w Togliatti gabarytami trochę przypominał obiekt w Tarnowie, gdzie wtedy trenerem był Marek Cieślak. Zimą ten trener zadzwonił do mnie z pytaniem, czy nie chciałbym startować w Unii.
Można zatem powiedzieć, że Marek Cieślak wyciągnął do pana rękę?
Oczywiście. Z pewnością pasowałem też do koncepcji drużyny z Tarnowa, bo miałem niski KSM. Nie zmienia to jednak faktu, że w Tarnowie w 2013 roku na pierwszy domowy mecz pojechałem spod numeru 9, czyli tak jak liderzy, choć ja tam przychodziłem jako zawodnik drugiej linii. Zdobyłem wtedy 7 lub 8 punktów. Byłem bardzo szczęśliwy. Po kilku kolejkach robiłem już dwucyfrówki. Słowa Marka Cieślaka okazały się prorocze, bo przepowiedział mi, że sezon 2013 będzie dla mnie udany.
Co było kluczem do udanej współpracy na linii trener - zawodnik?
Wzajemne zaufanie, a także to, że nie wywierano na mnie presji. To wyszło tylko na dobre. Nie każdy trener to rozumie. Marek Cieślak doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Kilku zawodnikom uratował dzięki takiemu podejściu karierę.
Żużel pochłania panu pewnie wiele czasu. Jak znajdzie pan wolną chwilę, to co lubi pan robić?
Od początku listopada przygotowuję się do kolejnego sezonu, więc nie ma za dużo czasu na dodatkowe pasje. Robię to co kocham i to mi wystarcza. Uwielbiam jazdę na motocrossie, która jest jednocześnie moją pasję i przygotowywaniem do żużla. Nawet na wakacjach ruszam się, żeby nie wypaść z formy. Moje życie kręci się wokół żużla i rodziny.
Zobacz także:
Alkoholu nie tyka, trener jest dla niego jak ojciec
Inflacja szaleje. Kibice odczują jej skutki