Zadebiutował w pamiętnym meczu Apatora z Unią Tarnów w 1992 roku, w spotkaniu, które zaczęło się z godzinnym poślizgiem z powodu opóźnionego lotu awionetką obcokrajowców obu drużyn - Simona Wigga, Gerta Handberga i Pera Jonssona lecących z Warszawy. Przed startem marzył choć o punkcie. Przeszedł jednak sam siebie, w debiucie zdobył dziewięć "oczek" i z miejsca stał się obok Pera Jonssona najbardziej uwielbianym żużlowcem w Grodzie Kopernika. Jako szesnastolatek, w swoim pierwszym sezonie zdobył aż sto ligowych punktów. Jeździł nieszablonowo, z młodzieńczą werwą, lecz z atakował z głową, bardzo dojrzale jak na swój wiek. Po latach przyznał, że wielkie wrażenie zrobił na nim śmiertelny wypadek jego kolegi Grzegorza Kowszewicza podczas treningu jaki odbył się feralnego 2 września 1992 roku. Brylował w rozgrywkach Brązowego i Srebrnego Kasku. Wygrywał w parach jak i w drużynie ogólnopolskie rozgrywki młodzieżowe. Swą młodzieńczą dominację potwierdził dwukrotnie zostając MIMP.
Bez problemu przeszedł do kategorii seniorów, w 1997 roku kupiony za rekordową sumę 600 tys. zł skuszony doskonałymi warunkami finansowymi i możliwością rozwoju pod skrzydłami Zenona Plecha został zawodnikiem gorzowskiego Pergo. Razem z Tonym Rickardssonem i Potrem Świstem praktycznie we trójką przechylali szalę zwycięstwa na stronę gorzowian w ostatnich dwóch biegach nominowanych wielu meczy. To trio było motorem napędowym drużyny, która zdobyła ostatni srebrny krążek DMP dla Gorzowa. Nie był to jednak dla Tomasza rok usłany różami, po meczu Apator – Pergo, gdy pierwszy raz przyjechał do Torunia jako zawodnik drużyny gości, ze łzami w oczach w parkingu wysłuchiwał po meczu gwizdów i nieprzychylnych mu okrzyków dobiegających z trybun. W Gorzowie cieszył się jednak sympatią kibiców, w szczególności fanek. Był na fali, lubiła go kamera, pełno było go w mediach. Cieszył się zaufaniem, był szanowany przez działaczy i sponsorów. Rok później zaczął sezon dużo gorzej, choć zdarzały mu się pojedyncze świetne występy, a majstersztykiem był finał MPPK w Gorzowie, który wspólnie z Krzysztofem Cegielskim wygrał w cuglach, nie znajdując pogromcy w całych zawodach. Po turnieju z rozbrajającym uśmiechem na ustach przyznał red. Izabeli Grzebiecie, że to pewnie dlatego, bo przed zawodami wypił pięć napoi energetyzujących. Czasem z rozrzewnieniem na stadionie im. Edwarda Jancarza wspominam te pamiętne zawody, choć doskonale pamiętam, że w lidze Bajerski nie mógł się odnaleźć do końca tamtego sezonu. Mało kto wie, ale właśnie wtedy "Bayer" przeżył makabryczny wypadek samochodowy, po którym bardzo długo dochodził do siebie. Ciągłe wizyty u chirurgów stomatologicznych przeszkadzały w powrocie do pełnej sprawności. Z grymasem bólu startował jednak dla Gorzowa i wspólnie z Rickardssonem, Paluchem czy Cegielskim utrzymał ekstraklasę nad Wartą. W 1999 roku wspólnie z ekipą "młodych wilków" jak mawiano wtedy na Pergo (w składzie Okoniewski, Cegielski, Jonsson, Poważny, Cieślewicz, Paluch i Bajerski) otarł się o podium DMP. Do formy z pierwszego sezonu w Gorzowie nie wrócił także w 2000 roku. Powielał te same błędy na torze i nie słuchał fachowców. Zmieniał silniki, mechaników, boleśnie upadał na treningach. Nie wyciągał wniosków, chyba na dobre przestał odpowiadać mu klimat Gorzowa. Za godziwe pieniądze po czterech latach wrócił do Torunia by ratować swoją karierę.
Kibice "Krzyżaków" nie przyjęli go jednak z otwartymi ramionami. Często nazywano go synem marnotrawnym. Bajerski jednak zawziął się, otoczony profesjonalnym wsparciem prezesa Karwana i firmy Real zbudował od nowa swój team i zaczął jeździć na poziomie, a fani na koniec sezonu cieszyli się wraz z nim z tytułu DMP. Wyraźnie złapał oddech, cenili go promotorzy w Wielkiej Brytanii, a niektórzy mieli nadzieję, że młody jeszcze Bajerski zwojuje coś na arenie międzynarodowej. Rok później sprawił wielką niespodziankę, awansując do cyklu Grand Prix. Z miejsca został powołany do kadry narodowej. Pojawiły się wielkie pieniądze i ponowne zainteresowanie mediów. Tomasz znowu czuł się gwiazdą. Bez wielkiego żalu ze swej i strony klubu po raz drugi odszedł z Torunia, a sportowego szczęścia szukał później także w Gdańsku, Grudziądzu, Daugavpils i Miszkolcu. Sportowo upadał coraz niżej, a na torze prowokował swoimi nieprzemyślanymi gestami całe trybuny.
Jako żużlowiec Tomasz Bajerski poznał uroki "czarnego sportu" jak mało kto. Był piekielnie utalentowany, otoczony przez sponsorów, media, uwielbiany przez kibiców, podnosił się po beznadziejnych meczach, odnosił sukcesy. Z drugiej strony widział śmierć kolegi na torze, dobitnie poznał co to znaczy, że trybuny są ci nieprzychylne, w ostatnich latach zawodził działaczy i coraz mniej licznych wiernych fanów. Pod koniec kariery tułał się po torach żużlowych całego świata by zarobić i jeszcze raz poczuć adrenalinę, jaką odczuwa się gdy obojętnie gdzie i z kim wchodzi się ramię w ramię z rywalami w wiraż na pędzącym motorze bez hamulców. Dziś ma zaledwie trzydzieści cztery lata i kewlar chyba definitywnie powiesił na kołku. Dobrze, że "Bayer" nadal jest aktywny - wystąpił w filmie "Pierwsza prosta", startował w icespeedway’u, w wolnych chwilach z sukcesami grał w Toruńskiej Lidze Bowlingu. Pięknie, że poświęcił się synowi i ukochanej żonie Patrycji, która jako sportowiec rozumie go pewnie najlepiej na świecie, ale uważam, że żużlowa Polska bez Tomasza na torze jest mniej barwna i mimo wszystko uboższa...