Szwed brazylijskiego pochodzenia w polskiej lidze zadebiutował w 2005 roku jako zawodnik wrocławskiego Atlasa, ale dla ekipy ze stolicy Dolnego Śląska pojechał tylko w dwóch meczach. Na poważnie ściganie w Polsce zaczął dwa lata później we Włókniarzu Częstochowa.
Antonio Lindbaeck, mając wtedy 22 lata, od razu trafił do klubu z wielkimi aspiracjami i oczekiwaniami. Szwed miał jednak znakomitą prasę, co nie dziwiło, bo dawał ku temu powody swoją postawą na torze. W 2004 roku wraz z reprezentacją Szwecji sięgnął po Drużynowy Puchar Świata, rok później stanął na najniższym stopniu podium podczas Grand Prix Danii w Kopenhadze. Tamte zawody wygrał Tony Rickardsson.
To właśnie sześciokrotny mistrz świata polecał Lindbaecka. - Powiedział mi, że przyszłością żużla w Szwecji jest właśnie Antonio - wspomina Marian Maślanka, ówczesny prezes Włókniarza, który uwierzył w zapewnienia szwedzkiego czempiona.
ZOBACZ WIDEO Żużel. PGE Ekstraliga 2020: "giętki Duzers" - żużlowa nauka jazdy
Rola, jaką miał spełnić Antonio Lindbaeck, wówczas obdarzony ułańską, młodzieńczą fantazją, nie była łatwa. Jak wyjaśnił Maślanka, Włókniarz poczuł się zawiedziony... wicemistrzostwem Polski z 2006 roku. - Panowało u nas przekonanie, że najlepsi nasi zawodnicy szczytową formę mają za sobą. Przegrywaliśmy decydujące, nominowane wyścigi. Stąd srebro i proszę sobie wyobrazić, że wtedy w klubie razem ze sztabem szkoleniowym traktowaliśmy je z niedosytem. Zdecydowaliśmy, że trzeba coś zrobić i poszukać młodych zawodników, którzy będą stanowić przyszłość - opowiada.
"Wyglądał odlotowo"
Antonio Lindbaeck zanotował w Częstochowie imponujące wejście. Sęk w tym, że nie chodzi o wyniki, a to, jak wyglądały jego przygotowania u progu sezonu. - Gdy przyjechał na pierwszy trening do Częstochowy, to przywiózł ze sobą dziesięć motocykli, dwóch inżynierów i sprzęt do testowania silników. Porozstawiali komputery, a dla nas w parku maszyn to był szok. Takiego ewenementu jeszcze nie było. Można było zauważyć, jak profesjonalnie do tego podchodził - mówi Maślanka.
Mało tego, Lindbaeck rzucał się w oczy ze względu na specjalnie wyprofilowane błotniki. Coś na wzór tego, co przed laty stosował mistrz z USA Billy Hamill, choć mówiono, że Szwedowi to tylko utrudnia jazdę, bo zwiększa wagę motocykla. - Nie wnikałem w to, bo jeżeli mu się to podobało i poprawiało jego kondycję psychiczną, to "okej". Na pewno wyglądał odlotowo - komentuje Maślanka.
- Myślę, że był pod wrażeniem Tony'ego Rickardssona i wydaje mi się, że starał się go naśladować. Również pod tym względem wizualnym. Tylko, że Tony to wszystko wcześniej testował i nawet miał od tego ludzi - uzupełnia Piotr Żyto, który w tamtym roku był trenerem Włókniarza.
Okazało się jednak, że ten cały "efektowny wjazd" z technologicznym laboratorium na częstochowski stadion nie znalazł przełożenia w rezultatach. Antonio był wtedy fabrycznym jeźdźcem JAWY, a dopiero na klubowym GM-ie, od którego stronił, zaczął punktować. - Myślę, że nastąpił przerost formy nad treścią. Cała ta otoczka naukowa, która wydawała się, że pomoże, trochę poszła w złym kierunku - uważa Maślanka.
Sukces rodzi się w głowie
W tamtym roku w przypadku Antonio Lindbaecka psychika odegrała pierwszoplanową rolę. - On miał wielkie nadzieje i w pewnym momencie zaczął mieć problemy mentalne. Wszystko było przygotowane, aby wszedł na top, a jemu nie wychodziło. Nie tylko w lidze, bo i w Grand Prix - przypomina były prezes Włókniarza.
Lindbaeckowi rzeczywiście nie szło, a każdy kolejny nieudany występ potęgował frustrację. Finalnie we Włókniarzu pojechał tylko w siedmiu meczach, osiągnął średnią 1,357, a był przecież kontraktowany z myślą o zastąpieniu Ryana Sullivana. Wokół miał wszystko, co było potrzebne do tego, aby osiągnąć sukces. Kapitalne zaplecze, również to finansowe, o które w głównej mierze zadbała firma Outukumpu z Avesty. Mógł też liczyć na zwyczajne, ludzkie wsparcie.
- Dbali o niego w szczególności jego rodzice. Być może było tego za dużo. Myślę, że brakowało u niego takiego znalezienia faktycznego problemu, który tkwił w nim. Jego ambicje widzieliśmy i docenialiśmy w klubie, ale nie poszło to w dobrym kierunku. Czasem tak się w życiu czy sporcie dzieje, że gdy się za bardzo chce i nie idzie to siada psychika - sądzi Marian Maślanka.
Finalnym efektem nieudanego sezonu było zatrzymanie Antonio Lindbaecka w październiku 2007 roku w Aveście przez policję. Okazało się, że Szwed był pod wpływem alkoholu. Załamał się i oznajmił, że kończy z żużlem. - Złe zmiany u niego zauważyłem jeszcze w trakcie sezonu. Próbowaliśmy z nim wraz z Gregiem Hancockiem rozmawiać, wytłumaczyć mu, że nie tędy droga, ale to było silniejsze od niego - wspomina były szef Lwów.
- Wtedy pod względem mentalnym byłem załamany. Nie czułem się dobrze ze samym sobą - przyznaje natomiast sam zainteresowany, który kilka tygodni temu udzielił nam obszernego wywiadu (przeczytaj całość ->>).
Miał papiery na mistrza świata?
To jednak nie był koniec Antonio Lindbaecka. Wrócił już w 2008 roku, ale na spokojnie, w barwach pierwszoligowego klubu z Rybnika i ścigał się do minionego sezonu włącznie. Choć przez całą karierę miewał wzloty i upadki, Marian Maślanka ma przekonanie co do jednego: - Niewątpliwie talent miał znakomity. Wydawało się, że ten chłopak ma wszystko, aby iść nawet w kierunku mistrzostwa świata. Wiązaliśmy z nim wielkie nadzieje.
Sam Lindbaeck jest innego zdania. - Nie byłem facetem, który mógł zostać mistrzem, ale nie robię z tego tragedii. Moja kariera mogła być inna, ale miałem problem w relacjach z ludźmi. Kiedy ufałem, to za mocno i wtedy obrywałem. Później już nie potrafiłem - mówił nam już po tym, jak po minionym sezonie definitywnie i, jak zapewnił, nieodwołalnie zakończył karierę.
- Gdzieś się po drodze zagubił. Uważam, że mógł więcej w tym sporcie osiągnąć, zresztą on sam o tym mówi - podsumowuje Piotr Żyto, który był ostatnim trenerem Lindbaecka w karierze w RM Solar Falubazie Zielona Góra.
Czytaj również:
-> Są jak ogień i woda. Obu śmierć zajrzała w oczy