Żużel. Był niewidoczny, ale pomógł uratować dwa kluby. Włókniarz i ROW stracili swojego anioła stróża

Materiały prasowe / Waldemar Deska / Jacek Orlikowski i Marian Maślanka
Materiały prasowe / Waldemar Deska / Jacek Orlikowski i Marian Maślanka

Jacek Orlikowski od dziecka był zakochany w żużlu. Szczególną miłością darzył dwa śląskie kluby. Włókniarz i ROW mogły liczyć na jego wsparcie nawet w środku nocy. Przyczynił się do największych sukcesów częstochowskiego żużla. Zmarł 19 sierpnia.

- Straciliśmy prawdziwą opokę częstochowskiego i rybnickiego żużla - mówią nam Marian Maślanka i Krzysztof Mrozek, a więc były prezes Włókniarza i obecny szef PGG ROW-u, ale przede wszystkim przyjaciele Jacka Orlikowskiego. Wieloletniego sponsora i działacza, który odszedł z tego świata w wieku 70 lat po nagłej i niespodziewanej chorobie.

Wszystko zaczęło się na początku lat 90. - Połączył nas żużel. Wtedy ruszał nowy okres w historii Włókniarza. Jacek zaczął się mocno udzielać. To była tak naprawdę pomoc totalna. Żył dla klubu, a nie z klubu - wspomina Maślanka.

Na efekty nie trzeba było długo czekać, bo już w 1996 roku Włókniarz z szóstym budżetem w lidze po 22 latach oczekiwania został Drużynowym Mistrzem Polski. - Jego firma ORSTAL była wtedy na kewlarach prawie wszystkich zawodników pierwszej drużyny. Poza tym angażował się nawet w rozwiązywanie ich problemów prywatnych - tłumaczy Maślanka.

ZOBACZ WIDEO Żużel. Żeby oszukiwać i mieć z tego korzyść, trzeba byłoby to robić cały czas

Najmocniej przekonał się o tym Janusz Stachyra, dla którego Orlikowski był jak ojciec. - Mieszkał u niego i miał swój warsztat. Dziś takie historie są rzadko spotykane. Kiedy Jacek się w coś angażował, to robił to całym sobą. Nie liczył godzin ani pieniędzy - przekonuje były prezes Włókniarza.

Przed ważnym meczem Włókniarza potrafił wsiąść w samochód i udać się po silniki do Flemminga Graversena. Jechał całą noc. Odbierał je i wracał znowu po zmroku. Rano już był w Częstochowie. Żużlowcy Włókniarza wsadzali silniki w ramy i wygrywali. Tak było wiele razy. Nic dziwnego, że w gabinecie jego firmy zawsze wisiało mnóstwo podziękowań od zawodników.

Jego firma nadal wykonuje piece grzewcze i różne konstrukcje. W pewnym momencie Orlikowski stał się także specjalistą w przygotowaniu urządzeń do obróbki toru. Do ostatnich swoich dni robił dla Włókniarza brony, szyny i elementy związane z infrastrukturą band. Kiedy ktoś zaliczył groźny upadek na treningu i uszkodził ogrodzenie, to usterka była naprawiana natychmiast, bo we Włókniarzu wiedzieli, gdzie trzeba dzwonić.

Częstochowy nie zostawił także w trudnych chwilach, czyli po sezonie 1997, kiedy Włókniarz spadł do drugiej ligi. To był wielki cios, który ówczesny prezes Roman Makowski przypłacił zdrowiem. Misja odbudowy klubu została wtedy powierzona Marianowi Maślance. Częstochowianie wstali z kolan i w 2003 roku cieszyli się z kolejnego złota. Orlikowski był przy klubie cały czas.

Jacek Orlikowski z Tobiaszem Musielakiem, Matejem Zagarem i Fredrikiem Lindgrenem / fot. Marek Soczyk
Jacek Orlikowski z Tobiaszem Musielakiem, Matejem Zagarem i Fredrikiem Lindgrenem / fot. Marek Soczyk

Gdyby nie on, to nie doszłoby również do odbudowy żużla w Rybniku. - Nasze drogi skrzyżowały się w 2003 lub 2004 roku, kiedy byłem bliski transferu Łukasza Romanka do Częstochowy. Jacek i Marian tam działali. Wtedy się poznaliśmy i z roku na rok byliśmy bliżej. W końcu zostaliśmy przyjaciółmi - wspomina prezes PGG ROW-u Krzysztof Mrozek.

- Jacek doskonale pamiętał, że Krzysiek Mrozek pomagał we Włókniarzu, kiedy było trudno. Wykreował Rafała Szombierskiego, który zrobił wiele dobrego dla częstochowskiego klubu. Poza tym przyprowadził do klubu wielu sponsorów. Nagle na rozmowę zaprosił go prezydent Rybnika, który powierzył Mrozkowi misję odbudowy żużla. Jacek wtedy stwierdził, że nie możemy zostawić go samego. Pomagaliśmy w wykonaniu pracy u podstaw. Jacek jest za to w Rybniku zresztą bardzo szanowany. Wszyscy tam mówią, że to wielki gość - podkreśla Maślanka.

Ostatni raz stanął na głowie w zeszłym roku, kiedy w Gdańsku fatalny upadek zaliczył Siergiej Łogaczow. Stan Rosjanina był wtedy naprawdę poważny, ale skończyło się tylko na strachu. Łogaczow po tygodniu pobytu w gdańskim szpitalu nadawał się do wypisu i można było już po niego pojechać.

- Akurat rozmawiałem o tym z Jackiem, więc przekazałem mu, że ruszam w podróż. Minęły dwie godziny i dzwoni Jacek, który oznajmia mi, że przecież Siergiej nie może jechać takim samochodem jak mój, bo będzie mu niewygodnie. Powiedział, że chce jechać ze mną i weźmiemy jego Land Cruisera. Gdy dojechaliśmy do Gdańska i wjechaliśmy na dziedziniec, to wyszli do nas ordynator i dyrektor szpitala. Zanim nas przywitali, to Jacek przebrał się w garnitur, żeby się dobrze prezentować. Do dziś wspominam to z uśmiechem na ustach. Szkoda tylko, że to była taka nasza ostatnia przygoda - opowiada Mrozek.

Mrozek i Orlikowski co roku mieli swoją świąteczną żużlową tradycję. W każdą Wigilię dzwonili do siebie około godziny 12:00. - Czasami pierwszy numer wykręcał Jacek, a czasami ja. Po odebraniu przeze mnie połączenia nie mówił nic. Zaczął grzać motocykle, a ja słuchałem. Kiedy się rozłączył, wtedy dzwoniłem ja i robiłem to samo. Życzenia składaliśmy sobie dopiero później - wspomina szef PGG ROW-u.

- Jacek zrobił dla żużla w Częstochowie i Rybniku tak wiele, że trudno to opisać słowami. Był na każde zawołanie w dzień i w nocy. Nieważne, czy dzwonił Mrozek, Maślanka czy Świącik. Szlachetność i bezinteresowność były jego głównymi zasadami. W zamian nie chciał nic. Ani stanowiska, ani rozgłosu. Był niewidoczny, ale istotny. Będzie nam go bardzo brakować - podsumowują Maślanka i Mrozek.

Zobacz także:
Menedżer Motoru mówi, jak dokonać cudu z Falubazem
Tabela i statystyki PGE Ekstraligi

Źródło artykułu: